Krzysztof Rosiak - inżynier, przew. Stow. Inżynierów Polskich w Kanadzie, Oddział Montreal.

 

Ilustracja muzycza: Lubomił Wlodarczyk - fortepian
 

Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.

13 czerwca 2016 (poniedziałek ), godz. 19:00

 


Krzysztof Rosiak

Krzysztof Rosiak jest absolwentem Wydziału Inżynierii Budowlanej Politechniki Warszawskiej (1973). Po ukończeniu studiów był starszym asystentem w Katedrze Mechaniki Budowli Wydziału Budownictwa na Akademii Rolniczo- Technicznej w Olsztynie. Po rocznej praktyce w Paryżu, w 1976 roku przybył do Montrealu. Obecnie jest Głównym Inżynierem Strukturalnym w firmie Strudes Inc., która od ponad 30 lat prowadzi usługi projektowe, głównie w budownictwie przemysłowym.


W czasie swojej pracy zawodowej projektował obiekty przemysłowe na wszystkich kontynentach. Jest również głównym projektantem przykryć dachowych o dużych rozpiętościach m.in. takich jak Bell Center w Montrealu (99m x 136m), Alpena Clinker Storage (100m x 200m) i innowatorskich m.in. JoppaSilo Roof (beton Ductal 15 mm grubości) oraz powłoki nad stacją RTL Shawnessy (Ductal 20 mm).

W czasie studiów aktywnie działał w Związku Studentów Polskich. W Montrealu był przewodniczącym Stowarzyszenia Techników Polskich w latach 1981-1986. Od 2000 roku interesuje się medycyną alternatywną i otworzył centrum zdrowia "Ikra" (obecnie "Ikra-SPA").

Obecnie, poza pracą zawodową, w ramach działalności Stowarzyszenia Inżynierów Polskich (SIP), współorganizuje kursy kształcenia ustawicznego dla inżynierów oraz spotkania z przedstawicielami innych zawodów.

SIP w Kanadzie powstało z początkiem II Wojny Światowej i pierwszy zjazd odbył się w Ottawie (29 członków). W 1942 było ich już 129 - przybyli głównie z Anglii i Francji. Stowarzyszenie ma obecnie kilka oddziałów w Kanadzie.

 

Wywiad z Krzysztofem Rosiakiem; -

Jerzy Adamuszek (JA): Zawsze pytam "gościa wieczoru" o historię rodziców.

Krzysztof Rosiak (KR): Mój ojciec, Stefan, rodowity Lublinianin, przed wojną służył w kawalerii. Natomiast po wojnie, będąc oficerem WP, został oddelegowany na granicę z ZSRR, aby chronić Polaków przed Ukraińcami. Mama, Alicja (z domu Baran) urodziła się w Piotrkowie Trybunalskim, ukończyła w czasie wojny szkołę handlową. Po wyjściu za mąż w 1943 roku zajmowała się wychowaniem dzieci. Pracowała dopiero od 1956 roku w LSS. Moja starsza siostra, która mieszka w Lublinie, ma wspaniałe dzieci i wnuki.


JA: Doszły mnie słuchy, że nastolatek Krzysztof uprawiał boks.

KR: Zacząłem boksować w wieku 7 lat. Raz nadziałem się na "prawy prosty" i wróciłem do domu z górnymi jedynkami ruszającymi się jak klawisze. Zęby uratowano (trochę krzywe teraz), ale oberwałem od ojca, że się dałem i poprosił on swojego kolegę Stanisława Zalewskiego, trenera i masażystę polskiej kadry, abym mógł u niego ćwiczyć. W tym czasie nie wolno było trenować boksu chłopcom poniżej 14-go roku życia - ale po znajomości jakoś mi to załatwiono. Trenowalem do 16 roku i potem zamieniłem boks na koszykówkę. A boks bardzo mi się przydał - i na ulicy i w ogóle w życiu - dodaje pewności w siebie i w negocjacjach, nie tylko "fizycznych".





JA: Wyższe uczelnie są w Lublinie. Dlaczego studia w Warszawie?

KR: Mialem bardzo dobrą szkołę boksu, ale inne moje szkoly nie byly tak dobre. Nie układało mi się z niektórymi nauczycielami, którzy uważali mnie za trudne dziecko. A ja po prostu w ich sposobie podejścia do młodzieży nie widziałem ani wiedzy ani życzliwości, którą okazywali mi trenerzy. Stworzyło to również problem dla moich rodziców. Ukończyłem szkołę podstawową Nr. 20 (dla dzieci "specjalnych") i ogólniak dla pracujących im. Gen. K. Świerczewskiego. Po maturze nie dała mi szans Państwowa Szkoła Morska w Gdyni. Zaraz złożyłem papiery na Politechnikę Warszawską i - mimo dużej konkurencji, siedmiu kandydatów na jedno miejsce - zdałem. Tym samym udało mi się uniknąć służby wojskowej.



Krzysztof Rosiak - MODA

JA: Muszę teraz zapytać o przeciekawą pracę w czasie studiów - jak było z tym modelowaniem?

KR: Ojciec mój nie bardzo wierzyl, że uda mi się przejść przez pierwszy semestr. Poza tym kawa, papierosy i alkohol trochę kosztowały, więc musiałem dorabiać dawaniem korepetycji, myciem okien, rozładowywaniem wagonów, itd. Pewnego dnia mój kolega, z którym zaprzyjaźniłem się na obozie wojskowym, zaproponował mi kontakt z jego przyjaciółką, Ulką Gałecką, znaną już modelką. Dostałem adresy, pokazałem się w kilku miejscach i następna kolekcja w Centralnym Biurze Wzornictwa Przemysłowego była szyta między innymi i na mnie. Potem Moda Polska, Bytom, Astra i pokazy, tzw. kinówki lub sklepówki. Zarobki były bardzo dobre, bo ponad 15 tysięcy złotych miesięcznie, ale i tak nic nie zaoszczędziłem. Mimo że uczyłem się tylko pomiędzy pokazami i w podróżach, nie miałem problemów na uczelni. Zaliczałem ćwiczenia i zdawałem egzaminy, ale nie opłacało mi się szybko kończyć studiów. A po studiach i modelowaniu trzeba było nauczyć się żyć z pensji starszego asystenta, czyli 3200 złotych na miesiąc.


Krzysztof Rosiak - Borsalino




JA: A co ze sportem, dalej boks?

KR: Podczas kilkumiesięcznej przerwy uprawiania koszykówki w AZS Politechnika Warszawska, wróciłem na ten czas do boksu: Skra i potem Polonia, ale już nie walczyłem.


JA: I działalność na uczelni. Wtedy jeszcze był Związek Studentów Polskich.

KR: Właściwie było to Zrzeszenie Studentów Polskich. Najpierw brałem udział w organizowaniu spartakiad na uczelni. Potem doszła praca w radio, gdzie zostałem kierownikiem programowym radiowęzła na Kopińskiej. Moje felietony radiowe pt. "Fermentacje" były transmitowane w innych radiowęzłach i za te felietony, pomimo ich treści, dostałem nagrodę na 20-lecie ZSP.


JA: Proszę opowiedzieć nam o strajkach w 1968.

KR: Po 8 Marca zaczęła się szarpanina z milicją. A więc należało się zorganizować i w tym celu został wyznaczony strajk na uczelni. Rozpoczęliśmy strajk z kolegami i koleżankami z mojej grupy - w auli Gmachu Głównego. Przyszło też parę osób z innych wydziałów, ale i tak było nas na początku za mało. Biegaliśmy po salach, zwołując studentów do auli. Strajkowiczów przybywało. Następnego dnia było nas już ponad 10 tysięcy. Wybraliśmy przewodniczącego strajku. Kiedy wkrótce potem okazało się, że był on podstawionym agentem, żeśmy go przegoniliśmy. Moja rola polegała na zabezpieczaniu na parterze drzwi i okien i zaopatrzeniu nas w benzynę do "koktajli mołotowa" i innych szklanych przedmiotów do ewentualnego rzucania. Warszawiacy przekazali nam przez parkan jedzenie i papierosy. Na marginesie dodam, że dużo ciastek dostaliśmy z cukierni Wróbla. Drugiej nocy strajk się załamal. Podstawiono autobusy i strajkowicze zaczęli opuszczać Gmach Główny. Około drugiej w nocy zostało około 500 osób, przeważnie dziewczyny. Od kolegów z Łączności dowiedzieliśmy się, że na dole czeka na nas ponad 2500 milicjantów z psami i z gazem. Obawiając się, że robotnicy dołączą do nas, milicja dała rozkaz, abyśmy zakończyli strajk przed 4 rano. Większość koleżanek i kolegów chciała zostać, ale w końcu daliśmy się przekonać, że dalsze strajkowanie nie ma sensu. Nie mieliśmy szans, ponieważ było nas za mało. Akcja likwidacji strajku trwałaby kilkanaście minut, a potem drugie tyle dokładniejsze pałowanie i dobijanie. Po latach można zadawać pytania o sens naszego działania. Według mnie ten protest był potrzebny. Po 1956, nasze protesty studenckie z 1968 i potem te następne z 1970 i 1976 doprowadziły do powstania Solidarności.


JA: Jak to się stało, że został Pan asystentem w Olsztynie?

KR: Studiując na Politechnice, tak się złożyło, że nie miałem czasu uczęszczać na zajęcia, ponieważ udzielałem się społecznie w radiowęźle, grałem w koszykówkę i pracowałem jako model. A więc uczyłem się sam z książek, tak, żeby zrozumieć i zdawać egzaminy za pierwszym podejściem. I to zaowocowało, ponieważ po obronie dyplomu zaproponowano mi pracę w szkolnictwie. Zdecydowałem zakończyć modelowanie i postanowiłem pracować w zawodzie inżyniera (prawdę mówiąc, pracę na budowie zacząłem przed obroną dyplomu i bardzo mi się ta socjalistyczna budowa nie podobała - wolałem szkołę). Zaakceptowałem tę propozycję, myśląc, że będę nauczycielem w technikum. Okazało się jednak, iż zaproponowano mi asystenturę na Wydziale Budownictwa Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie, wtedy filii Politechniki Warszawskiej. Spędziłem tam trzy lata i bardzo mile wspominam to miasto studentów i wykładowców.


Islandia Odkurzacz 80m

JA: Wyjechał Pan do Paryża, na długo?

KR: Oficjalnie do Paryża pojechałem po materiały do mojej pracy doktorskiej, a nieoficjalnie był to pomysł mojej sympatii, która chciała, abyśmy wyjechali z Polski na stałe. Po kilku miesiącach miałem jednak zamiar wracać, ale dowiedziałem się, że wyrzucono mnie z uczelni za niepodjęcie zajęć dydaktycznych - a pracą na budowie już nie byłem zainteresowany. Poznałem dwóch polskich inżynierów z Montrealu, którzy namówili mnie na emigracje do Kanady.


JA: I wylądował Pan w końcu w Montrealu?

KR: Podjąłem błyskawiczną decyzję i bardzo szybko otrzymałem wizę. 29 maja 1976 wylądowałem w Montrealu, pomimo że miastem docelowym w Kanadzie był Vancouver.


JA: Czy może próbował Pan kontynuować naukę w Montrealu?

KR: Dwa razy. Pierwszy raz chciałem dokończyć doktorat tuż po przylocie, a prawdę mówiąc, moim głównym celem było lepsze poznanie języka technicznego. Szybko się zawiodłem, ponieważ studenci-emigranci sami mieli problemy z wypowiadaniem się. Bardzo często nie rozumiałem, o co w ogóle chodzi. Drugi raz, kiedy przebywałem na krótkim kontrakcie we Francji w 1986. Concordia University zaoferowała mi wtedy pracę w swoim zakładzie Mechaniki Budowli. A więc szybko wróciłem do Montrealu i rozpocząłem nauczanie technik komputerowych w konstrukcjach, a czasem konstrukcjach stalowych i żelbetowych. Jednocześnie kontynuowałem studia doktoranckie. Pamiętamy wszyscy nazwisko "Fabrikant", naukowca Concordii, który w 1987 zastrzelił czterech pracowników tego uniwersytetu, w tym prowadzącego moją pracę doktorską. Co prawda zaproponowano mi potem zmianę tematu pracy, ale na ściśle akademicką, która jednak mnie nie interesowała. Ponadto zacząłem pracę w biurze projektów (SNC), która wymagała również wielu podróży.


Alberta Construction Shawnessy LRT

JA: Jest Pan obecnie poszukiwanym specjalistą. Jak Pan do tego doszedł?

KR: Przede wszystkim ciężką pracą. Poza tym moja znajomość mechaniki budowli (ze zrozumieniem) i dar widzenia struktur w trzech wymiarach pozwoliły mi na proponowanie rozwiązań strukturalnych.


Bell Center - New Forum Dach


JA: Opowiadał mi Pan kiedyś o projektowaniu wielkopowierzchniowych dachów. My, mieszkańcy Montrealu, duży dach podświadomie łączymy ze Stadionem Olimpijskim. Czy miał Pan może coś z tym wspólnego?

KR: Mieliśmy pomysł z prof. Zielińskim z Concordii. Ale, niestety, do tego stadionu trzeba było mieć dojścia. To była przysłowiowa "dojna krowa", do której jej "właściciele" nie dopuszczali. W sektorze prywatnym jest lepiej, o ile projekt nie jest prowadzony przez konsorcja, bo z nich też można zrobić "dojne krowy". Dobrymi przykładami natomiast są: Bell Center, który jest finansowany przez rodzinę Molson i projekty Lafarge dla cementowni Lafarge. Właśnie są to projekty, na których mogłem się wykazać i wyżyć.


Alpena Clinker Storage

JA: Dużo Pan podróżuje. Czy to tylko praca? KR: Lubię słońce i spokój, dlatego często latam ze swoim laptopem na Karaiby. Rzadko mój tydzień na południu zamyka się w 40 godzinach pracy: zwykle 2 godziny rano, 3 godziny po południu i od 2 do 3 późnym wieczorem.


JA: Wiem, że ma Pan również ciekawe hobby, które przekuł Pan w czyn. Wiele lat temu miałem nawet okazję być na jednym z wykładów na temat zdrowia.

KR: Po lekturze różnych książkowych diet, które później próbowała stosować moja żona, trafiłem przypadkowo na książkę pt. "Tłuste życie" Jana Kwaśniewskiego. Zainteresował mnie ten temat tak bardzo, że zacząłem samemu studiować fizjologię i biochemię. Jednocześnie w tym samym czasie zabrałem się za uprawianie Tai Chi i Chi Kung. Z tych działań powstała "Ikra", centrum zdrowia z chińską gimnastyką, medycyną i prelekcjami, które, niestety, nie cieszyły się popularnością. Muszę w tym miejscu dodać, że do dzisiaj medycyna naturalna, z której wywodzi się współczesna medycyna, jest uważana za szarlataństwo. W dodatku przekonałem się, że my, mam na myśli całe społeczeństwo, przeważnie nie chcemy dbać o swoje zdrowie. Robimy często na przekór, jemy byle co, byle szybko i tanio, nie śpimy wystarczająco długo za mało ćwiczymy. Za długo siedzimy przed telewizją i komputerami i mamy wrażenie, że pigułka wszystko załatwi.


JA: Co sprawiło, że po wielu latach wrócił Pan do "Inżynierów"?

KR: Zaraz po przybyciu do Kanady zostałem członkiem SIP, a w latach 1981-86 byłem przewodniczącym montrealskiego oddziału. Organizowaliśmy dla inżynierów polskich przybywających do Kanady z różnych krajów kursy wprowadzające na tutejszy rynek pracy. Było to bardzo doceniane nawet przez Ordre des Ingénieurs du Québec, jako właściwa droga to integracji.


JA: Proszę coś więcej o obecnej sytuacji w Waszej organizacji.

KR: Powróciliśmy do organizowania kursów. Tym razem w ramach kształcenia ustawicznego. Według przepisów musimy mieć rocznie pewną liczbę godzin dydaktycznych. Kursy organizowane przez inne instytucje są, albo za drogie, albo nie bardzo pożyteczne z technicznego punktu widzenia - lub to i to. Organizujemy te kursy w każdym miesiącu (dzięki możliwości korzystania z sali konferencyjnej firmy Strudes Inc.), na które przychodzi od 16 to 30 uczestników. Niestety, dużo polskich inżynierów nie posiada licencji i w kursach nie uczestniczą - a szkoda, bo kursy są bardzo ciekawe i nie tylko godziny ustawicznego szkolenia są istotne.


JA: I na koniec zapytam o syna, Oliviera, który pięknie mówi po polsku - mimo że jego matka jest Francuzką. To zapewne Pana zasługa.

KR: Nie, to głównie jego zasługa. Starałem się nie przeszkadzać. W domu mówiłem do niego wyłącznie po polsku, a do żony oczywiście po francusku. Syn latał do Polski na wakacje i przebywał z dziećmi mojej siostry. Od dziesięciu lat ma sympatię, Polkę, i ona jest najlepszą szkołą. A kiedy teraz rozmawiając z synem wtrącam słowa angielskie lub francuskie, wtedy on mnie poprawia.

 

Historia SIP

Początki SIP sięgają pierwszych lat II-giej Wojny Światowej kiedy Kanada w pośpiechu rozbudowywała swój przemysł obronny i szczególnie mocno odczuwała brak wyszkolonej kadry technicznej. Nic więc dziwnego, że podczas swej wizyty w Londynie kanadyjski minister dostaw wojskowych C. D. Howe zainteresował się możliwością sprowadzenia do Kanady polskich specjalistów. Wkrótce doszło do zawarcia umowy na mocy której polscy inżynierowie i technicy mieli przybyć do Kanady na wizy okresowe "for the duration" i po zwycięskim zakończeniu wojny powrócić do Kraju. Z chwilą powstania możliwości wyjazdu do Kanady, w lokalu STP w WB w Londynie, w dniu 17 lutego 1941 roku odbyło się zebranie, na którym postanowiono, że członkowie po przybyciu do Kanady zorganizują "Koło" stowarzyszenia z Wielkiej Brytanii.

Pierwsza grupa polskich inżynierów, ok. 20 osób, wylądowała w porcie Halifax w marcu 1941 roku. Zgodnie z postanowieniem podjętym w Londynie, przybyli do Kanady inżynierowie zorganizowali w Ottawie zebranie 15 czerwca 1941 roku, które w kronice SIP uważane jest za pierwszy Walny Zjazd Stowarzyszenia, reprezentujący 29 członków. Decyzją o fundamentalnym znaczeniu, podjętą podczas tego zebrania, było przyjęcie wniosku o utworzeniu samodzielnego Stowarzyszenia Techników Polskich w Kanadzie z niezależnym Zarządem i Komisją Rewizyjną, a nie jak poprzednio planowano, "koła" STP z Wielkiej Brytanii na terenie Kanady. W maju 1942 r, gdy odbywał się 11 Walny Zjazd, Stowarzyszenie liczyło już 112 członków, z których 40-tu przyjechało z Wielkiej Brytanii, 58-miu z Francji, 8-miu z Japonii oraz 6-ciu z Brazylii.

 

Relacja ze spotkania

W drugi weekend czerwca 2016 odbyło się w Montrealu kilka imprez polonijnych i można się było obawiać o frekwencję na poniedziałkowym "Są Wśród Nas". Na szczęście skończyło się na moich obawach - frekwencja dopisała.

Oprócz przywitania przeze mnie przybyłych, poprosiłem o zabranie głosu pana konsula, Michała Faleńczyka. Współgospodarz miejsca, w którym się spotykamy od początku 2015, dodał kilka miłych słów o cyklu i zadeklarował gotowość, że po spotkaniu udzieli odpowiedzi na pytania dotyczące ogólnych spraw paszportowych i wizowych - ostatnio robił to po każdym spotkaniu SP i SWN.


Od lewej: konsul Michał Faleńczyk, Lubomił Wlodarczyk, Krzysztof Rosiak, Jerzy Adamuszek

Pierwszą część spotkania Pan Rosiak poświęcił Swojej młodości spędzonej w Lublinie i potem studiom w Warszawie. Zamieszczony powyżej z Nim wywiad zapozna bliżej czytelnika z tym tematem i z całokształtem Jego działalności.

Do tzw. "ilustracji muzycznej" zaprosiłem 15-letniego Lubomiła Włodarczyka, który po każdym bloku rozmowy z dzisiejszym Gościem Wieczoru, grał na fortepianie. Wykonał w sumie pięć utworów: "Divenire, cz. I" Ludovico Eunaudi-ego, "Oczy Czarne" (nieznanego kompozytora), "Port d'Amsterdam" Jaques'a Brel'a, "Times of Passion" (nieznanego kompozytora) i "Divenire, cz. II". Przed zagraniem drugiego utworu młody Lubomił wyznał, że kilka lat temu pobierał nauki gry na fortepianie u Magdaleny Wolnej i że obecnie gra w orkiestrze szkolnej na perkusji. Już występował publicznie i dzisiaj zrobił bardzo dobre wrażenie na nas, słuchaczach. Miejmy zatem nadzieję, że Lubomił nie raz jeszcze będzie zachwycał swoją grą na podobnych spotkaniach i prawdziwych koncertach.


Lubomił Wlodarczyk

Wróćmy jednak do głównego tematu; w kolejnych blokach Pan Krzysztof opowiedział nam o swojej pracy zawodowej. Tu już mieliśmy okazję wgłębić się w procesy powstawania wielkopowierzchniowych dachów. Mówił również o swoich zainteresowaniach, czyli działalności w sferze zdrowia. Stworzył On w Montrealu klinikę promującą leczenie metodami naturalnymi. Centrum "Ikra" działa do dzisiaj.
 

Przyszła wreszcie kolej na temat SIP-u (Stowarzyszenie Inżynierów Polskich). Pan Rosiak poprosił o pomoc swojego kolegę, Andrzeja Denasiewicza, członka montrealskiego SIP-u, aby przybliżył nam historię organizacji i opowiedział jak wygląda sytuacja obecnie (powyżej zamieszczone są informacje na temat SIP).
 


Andrzej Denasiewicz

O wręczenie wiązanki kwiatów Gościowi Wieczoru poprosiłem Alinę Kopeć, matkę Lubomiła Włodarczyka, który umilał nam swoim graniem dzisiejsze spotkanie. A Lubomił otrzymał niespodziewanie upominek od Pana Krzysztofa. W tym miejscu należy dodać, że miesiąc temu rozmawiając z panią Aliną na temat młodej generacji muzyków polonijnych, dowiedziałem się więcej o zdolnościach muzycznych młodego Lubomiła i doszedłem do wniosku, iż należy go zaprosić.
 


od lewej Alina Kopeć, Krzysztof Rosiak

Pan Rosiak przyniósł na dzisiejszy poczęstunek przepyszne ciasteczka i "po kilka" butelek białego i czerwonego wina. Za część recepcyjną odpowiedzialna była Jadwiga Morek, której również dziękujemy za rekomendację Bohatera dzisiejszego wieczoru.
 


stoją od lewej:Wojtek Gorączko, Barbara Feret, Krzysztof Rosiak, Ryszard Malewski, Andrzej Denasiewicz, Józef Dudyk
siedzą od lewej: Maria Brzozowska,Teresa Jędrzejak, Maria Grochowska, Wanda Malewska

Naszą fotograf, Marię Jakóbiec, poprosiłem o więcej zdjęć, ponieważ należało wykorzystać obecność na spotkaniu kilku osób, których zdjęcia są w materiale ze spotkania. Oto one:


Artur Bartnicki

- Artur Bartnicki: od 1994-go był obecny na każdym Spotkaniu Podróżniczym i od 2007 na każdym SWN (może zdarzyło mu się kilka nieobecności na około 180 wieczorów). Pan Artur urodził się w Winnipegu, jest inżynierem i należy do Związku Inżynierów - ale kanadyjskich.


Ryszard Majda

- Ryszard Majda: jeden z montrealskich polskich inżynierów, który działał w tej organizacji jeszcze w latach 70-ych ubiegłego wieku


Marysia Brzozowska

- Marysia Brzozowska: od początku istnienia cyklu "Są Wśród Nas" rozsyła ulotki ze swojej listy (a ma, jak sama mówi, ponad tysiąc osób na tej liście).

 

Jerzy Adamuszek


 

Zdjęcia: Maria Jakóbiec





 













 

 

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.