Adam Mercik
żołnierz II Korpusu, inżynier.

20 marca 2018 (wtorek) o godz. 19.00

Ilustracja muzyczna: Ewa Makara-Pasternak - flet, Jerzy Pasternak - fortepian


Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.


Adam Mercik

Pan Adam Mercik przedstawił się w wielkim skrócie: " Jestem warszawianinem, który przez płonący Wrzesień '39, Rumunię, Cypr wstąpił do 2-giego Korpusu i zakończył wojnę na froncie jako kapral podchorąży. Po studiach uzyskałem dyplom inżyniera i w 1952 roku wyemigrowałem do Kanady. Moja praca zawodowa pozwoliła mi na zwiedzenie 13 krajów i objechanie całego świata. Byłem członkiem Stowarzyszenia Techników Polskich w Kanadzie, a w 1958 prezesowałem tej organizacji."



Wspomnienia Pana Adama, które przeczytał w pierwszej części spotkania:

Nazywam się Adam Mercik i urodziłem się w Warszawie w roku 1926. Od wczesnego dzieciństwa moim marzeniem było jak najszybciej włożyć mundur - być żołnierzem. Nie pamiętam kiedy, ale moja Matka powiedziała, że się tym marzeniom nie dziwi, bo bardzo wcześnie miałem chrzest ogniowy - sciśle mówiąc, kiedy miałem jeden miesiąc. Oczywiście można się uśmiać, ale jest w tym element prawdy: otóż mój ojciec był dowódcą kompanii podchorążych piechoty w szkole w Warszawie umieszczonej wtedy w Alejach Ujazdowskich. W maju 1926 nastapił kryzys rządowy, wojska pod dowódctwem Marszałka Piłsudskiego żądały usunięcia prezydenta - doszło do walk ulicznych. Szkoła Podchorążych - wierna przysiędze, opowiedziała się po stronie prezydenta i znalazła się pod ogniem ciężkich karabinów maszynowych. Matka opowiadała, jak kilka razy dziennie musiała zabierać mnie z kojca i uciekać do piwnicy, gdy nad głową gwizdały kule. No więc, czy nie był to chrzest ogniowy?

Jest ironiczne, że moje plany wojskowe - a właśnie miałem pójść do Korpusu Kadetów, pokrzyżowała inwazja niemiecka we wrzesniu 1939. Mój ojciec pracował w Sztabie Głównym w oddziale, który z chwilą wybuchu wojny miał spełniać rolę łącznika pomiędzy Rządem a Sztabem. Tak więc, gdy Rząd opuścił Warszawę 6-go wrzesnia, tak i my, to znaczy moja Matka i ja razem z ojcem, podążaliśmy za nim. Niemiecki wywiad doskonale wiedział, jakie plany ewakuacyjne miał Rząd - w drodze byliśmy wręcz bez przerwy bombardowani. Kto nie doświadczył ryku syreny pikującego Junkersa i gwizdu spadającej bomby, to nie wie, co to jest wojna. Raz dywersanci podpalili wieś, gdzie mieliśmy nocować. Granicę rumuńską przekroczyliśmy 19-go wrzesnia o 2:30 rano, sowieckie czołgi zamknęły granicę w godzinę później. Czyli jedna godzina decydowała, czy znaleźlibyśmy się w sowieckim raju i perspektywa dwóch lat w syberyjskim gułagu - jak opisała Pani Róża Kisielewska - czy znaleść się w biednym, ale cywilizowanym kraju.

W Rununii przebywałem przez prawie rok - z tego okresu pozostały w pamięci dwa ważne dla mnie wydarzenia: pierwsza na obczyźnie zbiórka harcerska pierwszego pazdziernika w miejscowości Calimanesti, na której byłem i spisałem nazwiska i stopnie 24 harcerzy i 13 harcerek - tak powstała drużyna imienia Bohaterów Obrony Warszawy, drugie, to udana ucieczka z poza drutów obozu internowania mojego ojca, a w której odegrałem wręcz główną rolę - gdyby ta ucieczka się nie udała - nie byłbym dzisiaj tutaj. Ta ucieczka zasługuje na osobne omówienie nie dlatego, że była dramatyczna, ale że naświetla, co się wtedy działo, plus to, że ponieważ ojciec nie był pilsudczykiem, do tej ucieczki doszło. Pozwolenie na ucieczkę musiało być aprobowane przez "Świętą Inkwizycję" w postaci gen. Izydora Modelskiego, który w Paryżu w latach 1939/40 decydował, kto może być przyjęty do Polskiej Armii, wyłącznie na podstawie przeszłości politycznej. Ojciec przedostał sie do Bukaresztu i został przyjęty do tak zwanego "podziemnego attachatu", gdzie pozostał nawet po zajęciu Rumunii przez Niemcy.

Dla mnie i Matki należało z Rumunii uciekać - rządy przejęła faszystowska organizacja Żelaznej Gwardii gen. Antonescu - lada dzień mogły wkroczyć wojska niemieckie. Tak więc, przez Turcję, dopłynęliśmy na Cypr w dniu, w którym wojska niemieckie wkroczyły do Ruminii i pod opiekę Jego Królewskiej Mości. Niestety, Matka została zabita w czasie napadu rabunkowego - gubernator Cypru pozwolił mi na dołączenie do transportu wojskowego na wyjazd do Palestyny, moje 15-te urodziny znalazły mnie w Hajfie, by wkrótce połączyć się z ojcem, któremu przy pomocy angielskiego wywiadu udało się wydostać z Rumunii i przez Turcję dotrzeć do Brygady Strzelców Karpackich w Palestynie. W Tel Awiwie dołączyłem do kilkunastu tysięcy polskich uchodźców - były szkoły, gimnazjum i liceum, harcerstwo, klub sportowy. Ponieważ brakowało mi dwóch lat do siedemnastych urodzin - musiałem liczyć miesiące, kiedy mogłem nareszcie wstąpić do wymarzonego wojska. Z tym okresem wiążą się dwa wspomnienia: jedno pozytywne, to kursy szybowcowe na polskich szybowcach - drugie negatywne, gdy z gimnazjum zostali usunięci dyrektorka Helena Baryszowa, wysoce zasłużona edukatorka i szanowana przez wszystkich, oraz profesor Jędrzejewicz - doskonały matematyk, a których grzechem była przeszłość związana z Marszałkiem Piłsudskim. Tego nasze Ministerstwo Oświaty w Londynie nie mogło - i to w warunkach uchodźczych - tolerować. Już po wojnie byli uczniowie ufundowali tablicę pamiątkową umieszczoną obecnie w polskim konsulacie w Tel Awiwie, poświęconej tej szkole oraz nadanie pośmiertnie orderu Polonia Restituta przez prezydenta Wałęsę dyrektorce Baryszowej. To było minimum, jakie mogliśmy dla niej zrobić.

Gdy nareszcie doczekałem się 17-ych urodzin, zgłosiłem się do komisji poborowej. Wszystko szło po dobrej drodze, gdy epidemia tyfusu brzusznego zamknęła szkołę a tysiące, jak mnie, posłała do szpitala (z tym też wiąże się ciekawe wspomnienie, ale to osobna historia). Ostatecznie maturę zdałem jako eksternista końcem stycznia 1944, by w kilka dni później zameldować się w Obozie Zbornym Gedera. Był to już ostatni obóz 2-go Korpusu w Palestynie - korpus był w Egipcie albo już we Włoszech. Obóz zbierał zwolnionych ze szpitala lub z więzienia tak, że jak się nagle zgłosiło czterech cywilów, to nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Ostatecznie zostaliśmy zarejestrowani, umundurowani i wyposażeni. Tutaj muszę zgłosić pretensję do rekordu, jaki przynajmniej w 2-im Korpusie nie zostal pobity: o godzinie 11-ej zgłosiłem się do obozu jako cywil - o godzinie 11-ej wieczorem, czyli w dwanaście godzin, stałem na warcie w pełnym rynsztunku i z karabinem naładowanym ostrą amunicją. Z tym również wiąże się osobna, zabawna, historia. W szybkim czasie przewieziono nas do Egiptu do 7-go Pułku Artylerii Lekkiej, by wylądować 16-go marca we Włoszech. Ten dzień dobrze pamiętam - było zimno i padał mokry śnieg - i to po upalnym wręcz Egipcie, tak powitała nas słoneczna Italia!

Następnych sześć miesięcy to najgorszy okres pobytu we Włoszech. Nadaremnie czekaliśmy na przydział do pułku liniowego - głównym zajęciem było skrobanie kartofli i chodzenie na wartę. Obieranie kartofli ma sens, ale co mieliśmy pilnowac? Niemcy byli setki kilometrów na północ i mieli ważniejsze problemy. Lokalni Włosi chętnie sprzedawali nam niepijalne wręcz wina za amerykańskie papierosy, a ich dzieci dokarmialiśmy w naszych kuchniach. Ale jak jest wojsko, to musi być warta. Kiedy zdawało mi się, że nadarzyła się dobra okazja, wygadałem się, że ja i moi koledzy znamy dostatecznie angielski, by służyć jako tłumacze, a wtedy znający język angielski byli na wagę złota. Zamiast znaleść się na froncie, pętałem się na tyłach pomagać rozładowywać statki w porcie Bari, pracować z żandarmerią w kontroli ruchu, tłumaczyć jakieś dokumenty czy bezpośrednie rozmowy. Raz zostałem wysłany z grupą oficerów na jakiś kurs w angielskiej bazie koło Neapolu. Zameldowałem się do brygadiera, przedstawiłem naszego majora dowodcę grupy, gdy brygardier patrząc na moje naramienniki zapytał, jaki mam stopień. Kiedy potwierdziłem, że jestem zwykłym kanonierem, wręcz eksplodował. Jak mogę towarzyszyć oficerom do kasyna, czy dzielić kwatery! Nie mógł zrozumieć, że Armia Polska nie uznawała czasowych stopni oficerskich - a przecież tak łatwo można było założyć odpowiednie nasuwki na naramienniki. Odesłano nas z powrotem a do dowódctwa korpusu przyszedł bardzo niemiły list. Gdy podczas bitwy o Monte Cassino, nawet kucharze byli wysyłani na front, stanąłem do raportu z prośbą, by i mnie wysłano. Usłyszłem, "że jestem bardziej potrzebny jako żywy tłumacz niż poległy bohater". A moi koledzy ginęli: w czasie kampanii straciłem sześciu kolegów ze szkoły czy z harcerstwa. Jedno nazwisko nie powinno być obce: Okulicki, Zbyszek Okulicki, syn generała, ostatniego dowódcy AK. Zbyszka znałem jeszcze z tej pierwszej zbiórki w Calomanesti.


Zdjęcie podchorążego Mercika zrobione wkrótce po zakończeniu wojny

Ten koszmarny dla mnie okres skończyl się, gdy zameldowałem się na podchorążówkę. Tu już powstrzymać mnie nie było można. Szkołę skończyłem jako kapral podchorąży rezerwy artylerii, a defiladę po promocji pamiętam doskonale: na trybunie stał gen. Przewlocki a obok niego mój ojciec. Nie wiem kto był bardziej wzruszony. W kilka dni zostałem odesłany do nowo sformowanego pułku artylerii, by razem z nim wyjechać na front i się doszkolić. Miałem satysfakcję, że jako działonowy brałem udział w nawale artyleryjskiej, jaka rozpoczęła ofensywę na Bolonię, nawale większej, niż pod Monte Cassino, bo więcej naszych pułków w niej brało udział. Moje dziewiętnaste urodziny spędziłem na froncie, oblewając je skondensowanym mlekiem, bo nic innego tego dnia nie mieliśmy do picia. To też osobna a zabawna historia. Wojna się skończyła, ale do końca 1945 szkoliliśmy się do nastepnej. Na szczęście do niej nie doszlo.

W styczniu 1946 miałem miłą niespodziankę: zostałem odkomenderowany do Ośrodka Akademickiego w Torino na studia na Politechnico Reale. To był jeszcze jeden przykład jak gen. Anders korzystał z każdej okazji, by udostępnić wykształcenie swoim żołnierzom - czy to jako junacy, czy w szkołach podstawowych, kursach maturalnych, kadetach, czy nawet akademickich. Byliśmy w mundurach, na pełnym żołdzie, zakwaterowani w zarekwirowanych kwaterach - nawet na wykłady zawoziły nas nasze samochody, a było nas w Torino prawie czterystu, od szeregowca do kapitana. Były też podobne ośrodki w Bolonii i w Rzymie. Wykłady po włosku, ustne egzaminy według starych tradycji universyteckich. To był wspaniały okres w pięknym mieście, którego motto głosiło: "citta delle colonne i de belle donne" (miasto kolumn i pięknych kobiet). Skończyło się, gdy alianci przestali uznawać nasz rząd w Londynie - trzeba było wracać do pułku, który dogoniłem dopiero w Szkocji. O powrocie do Kraju nie było mowy - my byliśmy "faszyści od Andersa".

Na Boże Narodzenie pojechałem odwiedzić ojca w oficerskim obozie w Foxley w Anglii. Na Wigilię w kasynie miałem miłą niespodziankę: spotkałem moją koleżankę ze szkoły powszechnej, byliśmy w tej samej klasie przez cztery lata. Rozłączyło nas gimnazjum, potem wojna. Była w konspiracji, walczyła na Mokotowie w Powstaniu, uciekła z niewoli, by po dwóch latach uciec z Polski i po wielu przygodach dotrzeć do Włoch, gdzie był jej ojciec w II Korpusie. Nie muszę dodawać, że ślub odbył się rok później. Udało mi się uzyskać stypendium i odkomenderowanie do Londynu, by po małej przerwie rozpocząć studia na Polish University College na Wydziale Elektrycznym, by na wiosnę 1951 bronić moją pracę dyplomową i to dwa razy: raz po angielsku przed University Egzamination Board a drugi raz po polsku przed Polską Radą Szkół Technicznych, by mieć prawo do tytułu inżyniera. Pracę zawodową dostałem łatwo, ale atmosfera w Anglii uległa zmianie: nie byliśmy "comrade in arms", ale ci, którzy zabierają pracę tubylcom. Trzeba było emigrować a Kanada była łatwym wyborem. Przypłynąłem końcem kwietnia 1952 i jak to często powtarzałem: plus jedna żona, jeden chłopczyk i dwie walizki oraz dług na 100 dolarow! W Montrealu w przeciągu trzech dni dostałem trzy oferty, by wybrać RCA Victor, bo oferta była najlepsza: 320 dolarów miesięcznie!

Dziś nie pamiętam danych statystycznych, ale w Montrealu było kilka, jeśli nie kilkanascie, tysięcy Polaków powojennej emigracji politycznej. Tylu Polaków pracowało wtedy w RCA Victor - żartowalismy, że tworzymy Polską Mafię. Czy ktoś pamięta, że w Rawdon w Laurentydach podczas naszych świąt narodowych na ratuszu powiewała polska flaga, czy pamięta w Montrealu: "błękitne bale" lotników, bale kostiumowe "akowców", czy formalne inżynierów w Chateau Champlain? Oczywiście wdrążyłem się w pracę w STP, byłem sekretarzem Zarządu Głównego przez dwa lata i prezesem w 1958. Ale praca zawodowa wymagająca częstych wyjazdów i to nie na kilka dni, ale na miesiące, wykluczały dalszą pracę społeczną.

Tak zaczęło się przeszło trzydzieści lat fascynującej pracy zawodowej w RCA/ SPAR AEROSPACE, a która dała mi możność zwiedzić 13-ie krajów - a raz nawet oblecieć cały świat! Praca polegała głównie na planowaniu naziemnych systemów komunikacyjnych (telefony i televizja), co wymagało rozplanowanie pierwotnie na mapach, potem ustalenie lokalizacji stacji, typu i wysokości wież, rodzajów anten, biorąc równocześnie pod uwagę koszt budowy dróg doprowadzających do stacji. Czasem dostęp był tylko możliwy kolejką linową, czasem tylko heliktoperem, jak na przyklad w Jasper w Kolumbii Brytyjskiej. Czasem jedynym rozwiązaniem było użycie pasywnych reflektorów zamiast anten, które zastosowałem w Nikaragui, a gdy w Meksyku się okazało, że na mapach nie można było polegać i musieliśmy stworzyć własne. O tym mogę mowić godzinami.

Pod koniec mojej kariery nastąpiła zmiana, gdy wprowadzono satelity komunikacyjne. Satelity stawiały duże kroki, jeśli można tak powiedzieć, łączyły kontynenty. Tak też takie systemy, jak CENTO, 88 stacji łączących Karaczi z Teheranem i Ankarą, a byłem z nim zwiazany przez półtora roku, powoli nie miały racji bytu. Jakiś miesiąc temu w televizji była wzmianka o demontowaniu tej stacji w Jasper, o której wspomniałem, jako już niepotrzebnej. To wyraźnie potwierdziło, że i ja byłem niepotrzebny. Chętnie poszedłem na wczesną emeryturę, co nie znaczy, że przestałem podróżowac - ten zarazek miałem w krwi i odwiedziłem jeszcze dziesięć krajów, ale już, niestety, na mój koszt!

Po śmierci mojej żony na raka szpiku kostnego dziewięć lat temu - jutro będzie rocznica - musiałem opuścić mój wręcz ukochany Hudson, by po 30-tu latach przenieść się do domu starców (nie lubię tego określenia, wolę angielskie "retirement home") w Manoir Westmount.

Patrząc wstecz miałem bardzo bogate ale i też szczęśliwe życie - na co można przytoczyć polskie powiedzenie: "Głupi ma zawsze szczęście"!



Relacja ze spotkania:

Dzisiejsze spotkanie było wyjątkowo filmowane przez dwie osoby; Ewę Snarską (jej dwudzieste już filmowanie SWN) i Wojciecha Sobola, który uwiecznił na "taśmie"(obecnie dvd) występ Pana Mercika dla Polskiej Szkoły Jana Pawła II.

Tuż przed oficjalnym rozpoczęciem spotkania, fotograf cyklu, Maria Jakóbiec, do zdjęcia na stronę internetową zaprosiła "bohaterów wieczoru", konsula Dariusza Wiśniewskiego i mnie, ponieważ pan konsul musiał wyjść tuż przed zakończeniem głównej części spotkania.


konsul generalny RP Dariusz Wiśniewski

Oprócz mnie, przywitał przybyłych na spotkanie konsul generalny, pan Dariusz Wiśniewski. Zaznaczył, że pamieć o Weteranach jest bardzo ważna w budowaniu pamięci o naszej tożsamości i ciągłości pokoleń. Kiedy "Gość" dzisiejszego wieczoru siedział już przed nami, zaproponowałem Ewie i Jerzemu Pasternakom, aby w ramach tzw. "ilustracji muzycznej" wykonali dwa pierwsze utwory. Obydwoje są absolwentami Łódzkiej Akademii Muzycznej, którzy występowali już w naszym cyklu. Pan Jerzy był też "gościem wieczoru" SWN #44. Oto tytuły utworów w kolejności, które wykonali na wstępie, w środku spotkania i na końcu: "Tańczysz ze mną walca" Jerzego Pasternaka, "The Fairy Queen" Turlough O'Carolan-a, "Impressions for Flute and Piano" Jerzego Pasternaka, "Fly me to the Moon" Bart Howard-a, sambę "Babariba do poduszki" Jerzego Pasternaka i "Canon in D" Johann Pachelbel-a.


Ewa Makara-Pasternak i Jerzy Pasternak

Pan Mercik główną część swojego wystąpienia opracował wcześniej i postanowił to odczytać. Pod pewnym względem taka forma również jest dobra, ponieważ napisana historia - oczywiście w wielkim skrócie, zawiera wszystkie ważne epizody z życia. Całośc Jego wystąpienia zamieszczona jest powyżej.


Krystyn Piętka                                 Jerzy Adamuszek

W drugiej części poprosiłem o zadawanie pytań z sali. Krystian Piętka zapytał "gościa wieczoru" o kontakt z Polską i o stosunek władzy komunistycznej do żołnierzy Armii Andersa, a potem o relacje żołnierzy polskich i niemieckich w czasie działań wojennych i po nich w nawiązaniu do przeżyć porucznika Gurbiela, który pierwszy wszedł ze swoim plutonem na wzgórze Monte-Casino i w sposób humanitarny potraktował niemieckich jeńców, a z jednym z nich spotkał się w niesamowicie ciekawych okolicznościach i zaprzyjaźnił się z nim. Zapamiętałem bardzo trafną odpowiedź Pana Adama na pierwsza część pytania: "po wojnie podając jakiemuś panu rękę w Polsce, nie było wiadomo, czy ten "miły pan" to były akowiec czy ten, który rozwalał akowców".

Zbigniew Wasilewski powiedział: "Gratuluję Panu doskonałego poczucia humoru, ponieważ przedstawia Pan dramatyczny okres w Pańskim życiu, jakim była wojna, z wielką dozą humoru. Czy mógłby Pan przedstawić w kilku słowach atmosferę, jaka panowała wśród Polonii w Montrealu zaraz po II Wojnie Światowej. Wiemy, że bardzo wiele osób cywilnych, byłych żołnierzy Wojska Polskiego, dyplomatów przedwojennych, nigdy nie zaakceptowało okupacji polski przez Rosjan". Pan Mercika odpowiedział: "Środowisko polonijne w Montrealu było bardzo dynamiczne, czuło się wzajemną pomoc oraz wszyscy oczekiwali i mieli nadzieję, że system polityczny w Polsce zmieni się wkrótce, co nastąpiło dopiero po kilkudziesięciu latach". Dodam również, że we wspomnieniach Pan Adam pisze o prężności Polonii w tamtych czasach.


Kajetan Bieniecki                                 Zbigniew Wasilewslki

Trzecim był Kajetan Bieniecki: żołnierz Wojska Polskiego w czasie II Wojny, autor książek o tematyce lotnictwa podczas tejże wojny, były "gość wieczoru" SWN # 26. Oto jego skrócony komentarz: "Podzielam opinię Pana Mercika o Modelskim, mianowanym generałem przez gen. Sikorskiego, i który działał w czasie wojny destruktywnie. Po wojnie był w Stanach Zjednoczonych attaché wojskowym Polski Ludowej."


Róża Kisielewska i Adam Mercik

Na zakończenie spotkania poprosiłem Różę Kisielewską, która jesienią 2017 wystąpiła w głównej roli w SWN #66, o wręczenie kwiatów dla Pana Adama. Oprócz faktu, że oboje służyli w II Korpusie - mieszkają obecnie w tym samym domu seniora w montrealskiej dzielnicy Westmount. Ja natomiast kilka sekund wcześniej wręczyłem po symboliczej róży naszym muzykom, Ewie i Jerzemu Pasternakom. Kwiaty były sponsorowanae przez Teresę Więckowską, właścicielkę kwiaciarni "Gala" przy ulicy Van Horne w dzielnicy Outremont. Potem pan Jerzy rozpoczął na fortepianie tradycyjne "Sto lat" dla dzisiejszego "gościa wieczoru", które wszyscy zaśpiewaliśmy z wielką przyjemnością. Po oficjalnej części spotkania zaprosiłem wszystkich na herbatę i herbatniki. Tą częścią, nazwię ją - recepcyjną, zajęli się Urszula i Jan Dynerowie. Pan Jan był "gościem" ostatniego spotkania SWN #68 (dzisiaj również zapisywał przybyłych na listę uczestników spotkania). Podziękowania otrzymały również wymienione osoby poniżej mojego nazwiska.


Dariusz Wiśniewski. Ewa Makara- Pasternak, Adam Mercik, Jerzy Pasternak, Jerzy Adamuszek


Jerzy Adamuszek

Zdjecia: Maria Jakóbiec
Filmowała: Ewa Snarska
Filmował dla Polskiej Szkoły Jana Pawła II: Wojciech Sobol

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.