Jerzy Adamuszek
-
geograf, autor książek podróżniczych,  niektóre jego osiągnięcia zarejestrowane są w Księdze Rekordów Guinnessa.

Ilustracja muzyczna: Radosław Rzepkowski - fortepian.

Spotkanie prowadziła Krystyna Rzepkowska.

6 listopada 2009 (piątek), godz. 19:30.

 
"Leksykon Polonii i Polaków za granicą",
"Polak w Świecie", "Polacy w Kanadzie"

Jego książki:

- "Wyrachowane Szaleństwo" (Iskry 1994), o samotnym rajdzie samochodowym po rekord Guinnessa. Jest gotowa do wydania jej wersja angielska (we współpracy z D. Whittonem) pt."Calculated Recklessness".
- "Kuba to nie tylko Varadero" (Yunia 1997), o samotnym rajdzie rowerowym po Kubie.
- "Cuba is not only Varadero" (Yunia 1997), wersja angielska, we współpracy z D. Whittonem.
- "Słonie na olejno" (Yunia 2000), o podróży po krajach południowej cześci Afryki.

Tak p. Jerzy pisał swoje książki w latach 90-ych

Osiągnięcia zarejestrowane przez Księgę Rekordów Guinnessa:
- Samotny rajd samochodowy z Alaski na Ziemię Ognistą. 23 527 km pokonał w 18 dni, 11 godzin, 45 minut. (Łącznie przez obie Ameryki: Montreal - Alaska - Ziemia Ognista - Boliwia przejechał 40 370 km).
- Odkrycie najdłuższego w świecie transkontynentalnego połączenia wodnego, biegnącego przez Amerykę Północną z Zatoki Meksykańskiej do Morza Beauforta (10 682 km).
- Odkrycie: Montreal jest największym w świecie miastem-wyspą, leżącym pomiędzy rzekami (252 km kw).

W 2007 został odznaczony przez Prezydenta R.P. Srebrnym Krzyżem Zasługi.

Kolosy 2004: wyróżnienie w kategorii "Podróże" (uczestnik wyprawy
"Strzelecki Traces Expedition 2004")

W 1997 został Honorowym Obywatelem Gminy Klucze, z ktorej pochodzi.

5. 12. 2017 na Spotkaniu Podróżniczycm Jerzy Adamuszek zaprezentowal swój Projekt Mons Pax - (Góra Pokój)

Zwiedził obie Ameryki (w tym Arktykę), Australię, kraje płd. części Afryki, były ZSRR.
Podróżował rowerem przez Góry Skaliste (2300 km), z Montrealu do Nowego Jorku rowerem i kajakiem (600 km). Kilkukrotnie biegał maratony w Montrealu. Odbył pieszą pielgrzymkę "Camino de Compostela" (800 km), oraz kilka krótszych pielgrzymek w Polsce i w Kanadzie. Spłynął kajakiem Wisłą (1059 km).
Zainicjował i przez pięć lat kierował masową imprezą - "Kajakiem i rowerem dookoła Montrealu (122 km)".
Brał udział w rajdzie samochodowym GM "Aurora Vacation Challenge" (Detroit - Los Angeles 10 000 km).
Dwukrotnie uczestniczył w wyprawie sponsorowanej przez National Geographic - "To the sources of Amazon 2000".
Uczestniczył w wyprawie dżipami przez Australię (9000 km) ; "Strzelecki Traces Expedition 2004".
Zdobył najwyższy szczyt w Andach - Aconcagua (6961 m npm) oraz wulkany w Ekwadorze: Cotopaxi i Cayambe.
W 1994 zainicjował i do 2001 prowadził cykl: "Spotkania Podróżnicze" (który jest nadal kontynuowany).
W 2007 zainicjował i prowadzi cykl spotkań "Są Wśrod Nas", mający na celu przybliżenie działalności niektórych Rodaków z Montrealu. (informacje o obu cyklach w Konsulacie R.P. w Montrealu: www.sawsrodnas.ca )
Od 1994 odbywa prelekcje, pogadanki, pokazy slajdów, spotkania autorskie: w szkołach, bibliotekach, klubach w Polsce, Kanadzie, USA, Australii - łącznie kilkaset: z czego odbył ponad trzysta spotkań promujących książkę o Kubie (wersję angielską w północnoamerykańskich sieciach księgarń; Barnes & Noble, Chapters, Coles & Smith) . Kilka razy brał udział w Targach Ksiażki w Warszawie. Reportaże, artykuły, wywiady.
Planuje wyprawę wzdłuż najdłuższego transkontynentalnego połączenia wodnego (10 682 km).

Z życiorysu.... piękne pejzaże pogranicza Jury Krakowsko-Częstochowskiej i Pustyni Błędowskiej, rodzinnych stron, ukształtowały jego umiłowanie do przyrody, do cudów natury. Stąd już był tylko krok do pasji obejmujących geografię, podróżowanie oraz do ustawicznego sprawdzania się we współżyciu z naturą, we wszystkich formach jej istnienia i pod każdą szerokością i długością geograficzną. Od dziecinnych lat dużo czasu spędza nad atlasem, książkami podróżniczymi i widzi siebie w przyszłości na innych lądach. Nauka, sport oraz malarstwo to "dziedziny" jego życia młodzieńczego. Po ukończeniu geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie w 1980 r. zamieszkuje w Kanadzie.

Nie przyjmuje stylu typowego emigranta, godzącego się tylko na poprawę swojego statusu materialnego w stosunku do sytuacji w kraju rodzinnym, ale powoli przekształca pasje-marzeń w pasję-rzeczywistość. Od początku emigracji planuje wielkie, unikalne wyprawy, oparte na bazie wyczynu sportowego. Najpierw jednak dokładnie poznaje swój nowy kontynent - Amerykę Północną. Pracuje na prerii kanadyjskiej jako geodeta, wspólkieruje zespołem opracowującym mapy dla niewidomych, dorabia przewożąc samochody we wszystkich kierunkach. Poznaje wszystkie stany USA i prowincje Kanady. Przyroda, podróże, wędrówki, ludzie, ludy i ich dzieje. Rejestracja faktów i zdarzeń. Ciągła aktywność...

 

Na szczycie Aconcagua

 


 

 

  Urywek książki pt. "Wyrachowane szaleństwo"

Następną ciekawą przeszkodą była 30-centymetrowa warstwa błota na odcinku jakichś 50 metrów. Za pierwszym podejściem nie dało rady, zatrzymałem się w połowie. Znowu wyszedłem z samochodu sprawdzić, czy nie ma jakiejś głębszej dziury pod warstwą błota. Rozpędziłem się do 80 kilometrów na godzinę i prześlizgnąłem się po mazi. Po tym już nie miałem cienia wątpliwości co do słuszności wyboru dużego amerykańskiego samochodu.

Kiedy wyjechałem z lasu, pojawiły się przede mną góry. Zaczął kropić lekki deszczyk. Jechałem długim ostrym podjazdem w kierunku widocznych już szczytów. Nagle poczułem, że prędkość spada, a samochód zaczyna się przesuwać ku krawędzi, za którą jest tylko przepaść. Zatrzymałem wóz, wyszedłem i spostrzegłem przyczynę. Jeżeli droga biegnie w półce skalnej, to powinna być nachylona o kilka stopni ku ścianie. Lecz tu zrobiono odwrotnie. Gliniasta powierzchnia była śliska. Opony miałem już na wpół zdarte. Spojrzałem przed siebie: do zakrętu jeszcze spory podjazd, ale właśnie ten odcinek był najbardziej spadzisty.

     

Postanowiłem spróbować jeszcze raz. Delikatnie ruszyłem na małych obrotach na pierwszym biegu. Tył wozu przesunął się o pół metra w stronę przepaści. Gwałtownie się zatrzymałem i wyskoczyłem prawymi drzwiami, mając wrażenie, że samochód się zsuwa. Postałem chwilę, zbadałem wzrokiem głębokość przepaści. Miała tak ostry kąt nachylenia, że mój nie ubezpieczony cadillac pokoziołkowałby dobre 200 metrów w dół. Na nic zdałoby się wtedy nawet ubezpieczenie na życie.
 

Nie wiedziałem, co robić. Deszczyk mżył coraz to większy. Za parę godzin będzie ciemno, a ja samotny w górach. Kiedy przejedzie tędy następna ciężarówka - nie miałem pojęcia. Na wszelki wypadek wyjąłem torbę z pieniędzmi i dokumentami i położyłem po drugiej stronie drogi pod skałą. Zacząłem rozważać plan wycofywania auta na sam początek podjazdu. Należało kierownicę odbić w lewo, aby doprowadzić do ustawienia samochodu równolegle do krawędzi drogi, jednocześnie go wycofując. W tej pozycji koła nie powinny buksować Teoria pokonała barierę strachu. Torbę włożyłem do środka, usiadłem za kierownicą. Wystartowałem i delikatnie usiłowałem robić to, co zaplanowałem. W pewnym momencie samochód był może o 20 centymetrów od krawędzi. Po jakimś czasie wycofałem się na sam dół. Teraz musiałem się przygotować psychicznie do ostatniej próby. Szmatą okręciłem lusterko, gdyż pod górę planowałem jechać jak najbliżej ściany skalnej. Dałem na pierwszy bieg i ruszyłem. Z prawej strony tuż przy ścianie leżało dużo drobnych kamieni, które poprawiały przyczepność. Cadillac posuwał się wolno, ale skutecznie. Po kilkunastu minutach wyjechałem na przełęcz.

Przejazd przez Andy

Tam pojawił się drugi problem: jak zjechać na dół? Kon­tynuowałem sprawdzoną już metodę, wspartą dodatkowo teorią doświadczonych instruktorów: jakim biegiem wjeżdża się pod górę, takim też należy zjechać. Potem tylko 60 kilometrów, z czego 20 asfaltem, i znalazłem się w Tarija.

 

 

Urywek książki pt. "Kuba to nie tylko Varadero" 

O wschodzie słońca znane mi już kwiki świń oraz pianie kogutów budzą mnie, a wcześniej obudziły matkę amigo, gdyż słyszę jej głos na zewnątrz. Na podwórku, na prowizorycznym stoliku przygotowała dla mnie szklankę kakao i bułkę. Gospodyni opowiada, że codziennie zasiada po kilka godzin za starym Singerem i dorabia szyjąc chałupniczo odzież dziecięcą. Nie tylko dorabia do renty, ale pomaga również finansowo rodzinie syna.

- Od niedawna jest taka możliwość - zwierza się starsza kobieta. Przedtem było to półlegalne, a teraz wolno już szyć całymi dniami, aby tylko wystarczyło sił.

W podziękowaniu za przyjęcie na noc zostawiam dzieciom czekoladę i trochę peso, po czym opuszczam ich gościnny dom i kieruję się do centrum miasta. Cenię skromność u ludzi. Porównując dwóch kuzynów widzę, jak wielka jest między nimi różnica. Tamten gadał i chwalił się przez cały czas, a ten jest skromny, ale bardziej życzliwy. Przyjął mnie na nocleg, a przecież u tamtego widziałem lepsze warunki, był nawet wolny pokój i nie było dzieci.

     

Jadę jeszcze raz na miejsce, gdzie wczoraj wieczór odpoczywałem na ławeczce i patrzyłem na morze. Przyglądam się ponownie pomnikowi Kolumba, który po ciemku nie bardzo był widoczny. Po chwili jadę pod kościół, pod którym również wczoraj siedziałem, aby obejrzeć inny, jedyny w swoim rodzaju pomnik - popiersie tubylczego mieszkańca tej wyspy, Indianina Ciboney ze szczepu Arawakan. Ten pomnik nie ma charakteru rewolucyjnego, gdyż mężczyzna z włosami spiętymi w koński ogon i z nosem o orlim kształcie nie trzyma w ręce żadnego łuku ani dzidy. Spokojnie patrzy w dal, czyli w tym przypadku na główną bramę kościoła oddalonego o 10 metrów.

Gdy biały człowiek po raz pierwszy postawił stopę na Kubie, wyspę zamieszkiwało tysiące Indian. Różne źródła podają różną liczbę, a rozpiętość pomiędzy skrajnymi wartościami jest wprost zaskakująca. Pewne źródła mówią o kilkudziesięciu tysiącach, a jedna z encyklopedii amerykańskich - o milionie ludzi, dodając: "a fair estimatc", czyli szacunek bardzo prawdopodobny. Średnia tych dwóch liczb wynosi około pół mi­liona. Jeżeli nawet uznamy ją za nieprawdopodobną i obniżymy ją jeszcze do polowy, to 250 000 Indian jak na tamte czasy bylo i tak bardzo dużo.

Przejazd przez Oriente

W moim wywodzie zmierzam do przypomnienia tragicznej w skutkach historii wzajemnego współżycia dwóch ras: rasy czerwonej, czyli oryginal­nych mieszkańców, i rasy białej. Biali przybyli na wyspę przypadkowo, gdyż celem podróży Kolumba nie była Kuba, lecz Indie, dokąd wybierał się on na zlecenie Króla Hiszpanii. Minęło sto lat, a skutki tego współżycia okazały się wprost fatalne dla Indian, których większość wyginęła na skutek chorób, wojen i niewolnictwa. Innymi słowy, biały człowiek dopiął swego i do XVII wieku (jak podają źródła) wyniszczył rdzenną ludność.

Na jej miejsce hiszpańscy kolonizatorzy sprowadzali następnych niewolników z sąsiednich wysp, a także z Afryki: Indian oraz Murzynów, których losy były później w większości podobne. Teraz, po pięciuset latach, nawet nie ma śladu po rodowitych mieszkańcach wyspy. Jedyny wyjątek to ten na pomniku przed kościołem, Hatuey - przywódca walczą­cych Indian, który zaatakował fort hiszpański tu w Baracoa, ale go później schwytano i spalono na stosie. Odnośnie Hatueya istnieje wzmianka w księdze mówiącej o eksterminacji Indian: "Hatuey woli być spalony bez przyjęcia chrześcijaństwa, gdyż nie chce być potem w niebie razem z okrutnymi Hiszpanami."

Mam okazję jeszcze raz, w świetle dziennym, zobaczyć najstarsze miasto na Kubie. Oprócz "przeniszczonych" domów są tutaj unikalne stare zabudowania i fortyfikacje przy zatoce. Ta sama zatoka, do której przed wiekami wpływały statki nie tylko Kolumba, ale i później w 1508 roku Sebastiana de Ocampo, który potem opłynął wyspę, prostując pomyłkę Kolumba myślącego, że jest w prawdziwych Indiach. Następnym przybyszem, a zarazem tym, który wniósł najwięcej w początkowy rozwój Kuby był Diego Velazquez. Wylądował on również w tej zatoce i z począt­kiem XVI wieku założył siedem głównych miast wyspy.

 

 

Urywek wersji angielskiej pt. "Cuba is not only Varadero" (współpraca z Douglassem Whittonem książka o podróży rowerem po Kubie)
 
Back at home he convinces me to stay the night because the supper won't be ready for an hour and by then it will be dark. I try not to appear too eager, but am very glad to accept their invitation. While amigo and his wife are caring for their animals, I take their little daughter by the hand and she shows me round the yard, the vegetable plot and their store of tools and equipment. She's carrying with her a home-made doll, her only plaything; she has none of the toys that crowd European or American department stores. 'She doesn't need toys,' her mother tells me, 'there are so many interesting things in the garden, she's busy all day long. And she has never been bottle-fed or had a pacifier, only her mother's milk, and now she eats the same food as adults.'

I clean up and take a cold shower out in the yard as I wish to take a photograph of the whole family and myself in front of their home. A few minutes later I am introduced to the lady's father, who is only two or three years older than me. He has just ridden over on horseback from the village, two kilometers away, because somebody saw a cyclist turning in here and he was curious about it.

     

He tells me how he built the house, or rather shack, as a wedding gift when his daughter got married two years ago. The floor is merely hard compacted earth. The interior is divided into three sections, kitchen and main living area, bedroom and what is at present a storage area but may one day become a bathroom. I ask him how the stove functions because I don't see any chimney, only an open fire on a raised stone platform about a meter (3 feet) high. 'Wait until my daughter makes a fire and you'll see where the smoke goes,' he answers.
 

On the stove are several pots, one containing beans and fish, another large one full of boiling water. Behind this is a plastic con­tainer made by cutting in half a plastic 20-liter (5-gallon) barrel, on which Cyrillic lettering betrays its origin. A piece of wire has been attached as a handle to the container so it may be used as a pail. The lovely little daughter has been fed at her mother's breast and is now sleeping in their bedroom. Her grandfather has ridden off and we shall soon be eating, but there's a small complication; the family possesses only two spoons. And only two chairs, but that problem is easily solved by bringing in a short sawn-off tree trunk to sit on. 

There are two houses here, away from the main village, and neither has electricity, so we shall dine by the light of a lamp which burns animal fat, which gives only a meager light. From beneath the stove come gentle squeaks from the sow, which comes to spend the night there, in the warmth. Julio has changed for supper, into dark pants and a long-sleeved shirt. I have two of everything, shirts, pants, socks, two pairs of shoes,' he tells me, 'but unfortunately I have only one set of underwear left.' His wife has changed too, into a dress. I inquire discreetly about how she manages for clothes, and she confides that she has only one brassiere, which she wears only on special occasions. Many other items, like napkins, have been unobtainable for years. 'Children under school age are the most fortunate, they can run around all day naked,' says amigo jokingly.

As he brings the pot to the table, I'm reminded that I should ask what happens to the smoke from the fire. They must cook every day, or almost, but no smoke or burning smell is noticeable. I must con­clude that this chimneyless cabin with a hole in the roof for the smoke to escape passes the test. A plate and spoon are set out on the table in front of me; Julio and his wife will share the other one. To drink we have cold water with lemon and brown sugar, in a small aluminum pot. The host apologizes for not having anything stronger in the house. 'That's not important,' I reply, 'what matters is that you're so kind-hearted.'

Enjoying this delicious meal, I am moved by the generosity of this young couple who have so few material possessions but so much dig­nity and contentment. They are living like our great-grandparents, with no electricity, no matches to light the fire, lacking so many basic articles we wouldn't know how to do without. They don't even have a watch or clock in the house, but "happy people don't count the time", as I can see at every moment. The way they talk and look at each other looks like a sentimental scene in a movie, but they're not play-acting, it's for real.

 

 

"Słonie na olejno" to książka opowiadająca o podróży do krajów południowej części Afryki. Jej bohaterami są przyjaciele: Jerzy Ponejko - kierownik wyprawy, Jacek Malczewski, Kazimierz Szczęch i Jerzy Adamuszek. Poniżej urywek książki.

Zatrzymujemy się przy warsztacie stolarsko-rzeźbiarskim, ulokowanym tuż przy drodze. Jest to warsztat pod chmurką. Mężczyzna w młodym wieku zajmuje się seryjną produkcją drewnianych, prawie dwumetrowych żyraf. Aby wstępnie obrobić klocek takiej długości i zrobić to w miarę szybko, by mu się to opłacało, należy sięgnąć do zdobyczy techniki. W jego przypadku jest to stolikowa piła tarczowa. Widziałem, będąc w północnej Kanadzie, jak drwale za pomocą spalinowej ręcznej piły wyrzynają z pnia rzeczy na pierw­szy rzut oka wręcz niemożliwego kształtu: orzeł, niedźwiedź - taką piłą ręczną można się wszędzie wciąć. A ten tutaj? Gość ma tarczową piłę o średnicy pół metra, przytwierdzoną na stałe, a sam musi manipulować dłu­gim klockiem, z którego będzie potem żyrafa. Szkoda, że nie mamy czasu dłużej czekać, bo jak na razie żyrafa jest na etapie cięcia po prostej, tam gdzie długa szyja. Ale jak on się potem wetnie w żyrafie nogi, nie mówiąc o ogonie i różkach na głowie? Sądząc po już gotowych modelach, Murzyn jest prawdziwym piłowo-tarczowym artystą. Po głównym rżnięciu "dopieszcza" on każdą żyrafę za pomocą narzędzi ręcznych: raszpli, ręcznej piły, siekiery oraz oczywiście dłuta i noży.

     

- Któremu kupić prezent z Afryki? - zwraca się do nas Jurek.

 

- Jeżeli już tak nalegasz, moja Krystyna prosiła o średniej wielkości brylant - zgłasza się Kazek. - Mówiła, że duże spadają jej z palców.

- Teraz albo wcale, i w grę wchodzi tylko ta żyrafka - oświadcza Jurek stojąc na palcach, by dotknąć jej łba.

Pod bramę wjazdową do rezerwatu Caprivi Game Park, za miejscowo­ścią Kongola, dojeżdżamy nieco za późno, bo przed czwartą. Mundurowy spisuje dane pojazdu i liczbę osób, tak jak to dzieje się przy każdym wjeź­dzie do każdego rezerwatu. Następna miejscowość pojawi się dopiero po przejechaniu 200 kilometrów. Jesteśmy oczywiście zaopatrzeni w paliwo i wodę. Jurek jako szef grupy przyjął strategię, słuszną zresztą, że zbiornik paliwa zawsze musi być pełny. Więc dotankowujemy, czasem aż za często, ale powód jest prosty - bez paliwa nie ma szans na ucieczkę przed słoniem. Tuż za szlabanem asfalt zastępuje szeroki na 50 metrów biały pas, kończący się po obu stronach ścianami buszu. Z tego pasa tylko jego część środkowa, szeroka na 15 metrów, jest żwirowana, dobrze utwardzona, a pozostała pia­skowa część jest wyrównana, wolna od roślin. Tak szeroka przestrzeń jest niezbędna kierowcom pojazdów, którzy muszą wszystko widzieć jak na dło­ni. Tutaj każde zwierzę - słoń czy antylopa - powinno być natychmiast do­strzeżone. Dozwolona szybkość wynosi 70 kilometrów na godzinę. Jednak już po pierwszym wyprzedzającym nas pikapie widzę, że siedemdziesiątką jadą tylko ci, którzy nie mogą jechać szybciej. Podnosi się za nim biała ścia­na kurzu i przez dłuższą chwilę czujemy się jak w samolocie, który do lądo­wania przebija się przez gęste warstwy chmur. Dopiero po jakimś czasie widoczność wraca do normy.

Jazda przez rezerwat wymaga bezdyskusyjnego przestrzegania obowią­zujących tutaj przepisów. Nie na darmo teren jest zamknięty i każdy wjeż­dżający pojazd jest rejestrowany. Gdy po przekroczeniu oszacowanego przez strażnika limitu czasu pojazd nie zgłasza się na bramie wyjazdowej z parku, zostaje wysłana pomoc. Myślę, że dla nas, jadących z przyczepą limit ten wynosi około 4 godzin, co daje średnią prędkość 50 kilometrów na godzinę. Oprócz zachowania limitu szybkości bardzo ważną sprawą jest sama techni­ka jazdy. Należy zjeżdżać jak najbardziej na lewo w trakcie mijania się z drugim pojazdem (Namibia, Zimbabwe, Botswana i RPA mają ruch lewo­stronny), gdyż kamień wyrzucony spod kół mijającego nas pojazdu może rozbić przednią szybę. Po zachodzie słońca, gdy inny przejeżdżający pojazd spowoduje tumany kurzu, należy zwolnić do minimum lub nawet zatrzymać się do momentu uzyskania pełnej widoczności. Droga przed nami musi być cały czas kontrolowana, aby uniknąć nagłego wtargnięcia zwierzęcia pod pojazd.

Duża czerwona kula słońca opada za horyzont sprawiając, że niebo ponad nią jest również czerwone. Na jego tle charakterystycznie prezentują się wy­schnięte, wyrastające ponad linię buszu akacje afrykańskie. Jeszcze w szkole średniej namalowałem obraz o podobnej tematyce. Była na nim łąka, były po­jedyncze drzewa w ciemnym, prawie czarnym kolorze na tle zachodzącego na czerwono słońca. Pamiętam, że słońce było mniejsze, a drzewa miały inny - europejski kształt. Malując dzisiejszy pejzaż, dokomponowałbym jeszcze ciemny kontur żyrafy dojadającej przed nocą resztki suchych liści i kolców akacji. Rozglądam się po kabinie i widzę, że Jacek lekko drzemie, Kazek prawdopodobnie zastanawia się nad przeniesieniem do Teksasu. Jurek nato­miast, wpatrzony w drogę, skoncentrowany jest na prowadzeniu samochodu. Wobec tego kontynuuję moje wspomnienia z młodzieńczych lat, powiązane z pejzażem za szybą. Wiem nawet, jakiej użyłbym czerwieni, aby uzyskać obec­nie widoczny efekt zachodzącego nad buszem słońca.

 

 

Relacja ze spotkania

Zaplanowany gość wieczoru Anna Moszczyńska nagle zachorowała i aby nie odwoływać spotkania organizator cyklu zdecydował się wystąpić w roli "gościa wieczoru".

Kolorowe okładki książek, kilku albumów z podróży, leksykonów i magazynów, rozłożone na stoliku, przyciągały natychmiast uwagę. Tak na wstępie prezentował się pisarki dorobek Jerzego Adamuszka. O sobie, o zawartości tych publikacji, przygodach podróżniczych i promocji książek z prawdziwym talentem gawędziarza opowiadał sam autor.

Kolejne opisy przygód w odległych lub egzotycznych krajach uzupełniały melodie chopinowskie, grane przez wspaniałego pianistę Radosława Rzepkowskiego. Te utwory odsyłały marzenia słuchaczy do kraju, do tych pagórków leśnych... i zaraz potem słowem wiążącym budziła ich do rzeczywistości przemiła konferansjerka, Krystyna Rzepkowska.

Prelegent opowiadał więc, że jego zainteresowania podróżnicze narodziły się już w dzieciństwie, utrwaliły je natomiast studia wyższe. Dylemat, co studiować, rozwiązał przypadek i nasz kandydat przeżył tę upojną chwilę, jaką przeżywa każdy geograf widząc w Instytucie Geografii na Grodzkiej w Krakowie swoje nazwisko na krótkiej liście przyjętych na studia.

Później naszemu przyszłemu podróżnikowi poleciało już gładko. Wspominał o kawiarni "Santos" na Grodzkiej koło Wawelu, gdzie z kolegami rozważał, czy można zobaczyć coś więcej poza Polską. Po studiach będąc już w Montrealu analizował co dalej, robić doktorat, czy w inny sposób "zaistnieć". Po sprawdzeniu się rowerem przez Góry Skaliste i przewiezieniu kilku samochodów z jednego końca Ameryki na drugi, zaplanował samotny rajd samochodowy z Alaski na Ziemię Ognistą, który miał na celu ustanowienie rekordu Guinnessa. Udało się, dystans 22370 kilometrów pokonał w 18 dni, 11 godzin, 45 minut. Natomiast łącznie, startując w Montrealu a kończąc w Boliwii, przejechał 40527 kilometrów. Przyznał się później, że było to "Wyrachowane szaleństwo" (tak zatytułował swoją pierwszą książkę, wydaną przez Iskry w 1994 roku).

Człowiek przyzwyczaja się do tego, co robi. Jerzy Adamuszek objechał więc na rowerze Kubę (reportaż zatytułowany "Kuba to nie tylko Varadero”) i południową część Afryki (opisaną w "Słoniach na olejno"). Kolejne wyprawy prowadziły ścieżkami Andów na Aconcaguę (6961 mnpm) oraz w Ekwadorze na wulkany Cotopaxi i Cayambe. Niektóre odbył z narażeniem życia, jak na przykład wyprawę sponsorowaną przez National Geographic do źródeł Amazonki, gdzie czymś się zatruł w restauracji wielogwiazdkowego hotelu w Araquipie. Uratowała go natychmiastowa pomoc lekarza z kroplówką.
 

Zdjęcie: Anna Ronij....


Działalność pisarska była też przyczynkiem do kolejnych podróży. Przyjemność pisania (wolał pisać ręcznie na papierze, chociaż komputery były już dostępne) kończyła się jednak szybko w porównaniu z wielkim problemem wydawania książek i głównie ich promocją. Z książką o Kubie (przetłumaczonej na angielski) na trasie od Halifaksu, do Wiktorii odwiedził wszystkie większe księgarnie z grupy Chapters i Colles&Smith (około 300) a w Stanach Zjednoczonych księgarnie Barnes&Noble. Prelekcje z przeźroczami organizował w sklepach, klubach, szkołach. Spotykał się z Polonią całej Kanady.

Zenon Kuczera

Wywiad udzielony  "Gazecie Wyborczej"  13 - 15 sierpnia 2011.

Notowała Magdalena Stopa. 

 

Moje serce zostało w...

zdecydowanie w Polsce, a zwłaszcza w moich rodzinnych stronach. Od 30 lat mieszkam w Kanadzie, a pochodzę ze wsi Chechło, leżącej przy Pustyni Błędowskiej, na granicy Jury Krakowsko-Częstochowskiej, w gminie Klucze. To stara wioska, pierwsze wzmianki pochodzą z II poł. XI w., jej nazwa pochodzi od czasownika chechłać, czyli taplać się w błotach. Pamiętam te błota z dziecięcych "wypraw" do lasu, bo obok piasków i pagórków występują tam też obszary podmokłe. Wracam tam często, od 1989  co roku, a zdarza się nawet, że dwa razy w roku. Prowadzę prelekcje w szkołach, lubię opowiadać młodzieży o swoich podróżach, a w szkołach mojej gminy lubię to szczególnie. W 1998 r. spotkało mnie zaszczytne wyróżnienie, zostałem Honorowym Obywatelem Gminy Klucze.

Niezapomniany dzień w podróży...

 

Podczas jazdy z Alaski na Ziemię Ognistą ciągle mijałem punkty kontrolne, szlabany, wiadomo Kolumbia jest krajem niebezpiecznym. Nocą, podczas jednej z kontroli żołnierz wycelował we mnie lufę karabinu i zażądał dolaros efectivos, czyli gotówki. Serce podjechało mi do gardła, ale zacząłem rozmowę, potem poczęstowałem go papierosem, czekoladą. Jakoś ta lufa zaczęła opadać. Mówiłem, że mam tylko czeki, z którymi wrócę rano,  jak tylko otworzą lokalny bank. Nie wiem, czy w to uwierzył, ale w końcu dało mi się odjechać. 

 

Najlepsze wakacje spędziłem w...

 

Dużo podróżuję, ale od lat nie miałem typowych wakacji. Wakacje w dzieciństwie wspominam wspaniale, chociaż nigdzie z rodzicami nie wyjeżdżałem. Nie było w wówczas na wsi takiej mody. Pracowałem przy budowie domu i w polu, kosiłem zboże, pasłem krowy. W wolnych chwilach razem z kolegami biegałem po lesie, skakałem z drzewa na drzewo, goniłem kuropatwy i zające. Tylko raz wyjechałem na kolonie. Do Wadowic, jakieś 100 km. Ale tak tęskniłem za rodzicami, że postanowiłem wrócić na własną rękę. Miałem 12 lat. Zostawiłem kartkę wychowawcy. Szukali mnie, wywołało to sporo zamieszania.

 

W Polsce lubię...

Na studiach najczęściej jeździłem w Tatry, Bieszczady, Beskidy, bardzo to wówczas lubiłem. Ale w Bałtyku pierwszy raz wykąpałem się dopiero, gdy w 2008 r. zakończyłem kajakowy spływ Wisłą, od źródeł do ujścia - 1059 km. W młodości pragnąłem wypłynąć z Chechła rzeczką Centuria, a potem Przemszą do Wisły i dalej, aż do morza. To marzenie, nieco zmodyfikowane, spełniłem mając 53 lata. Wisła jest niezwykle piękną rzeką. Płynąłem sam, więc kontakty z ludźmi nabierały szczególnej wagi. Rozmawialiśmy o Wiśle, bo moi rozmówcy zazwyczaj byli z nią związani. Pracowali na promach, przy regulacji rzeki lub utrzymaniu jej czystości, często wykonywali zawód dziedziczony z pokolenia na pokolenie. Zresztą kontakty z ludźmi są zawsze istotnym elementem wszystkich moich podróży.

Podróżuję z...

Własnymi myślami. Nie zabieram książek, ani najnowszych zdobyczy hi-tech. Czasem jak jadę samochodem z Montrealu w dalekie trasy to biorę zestaw starych kaset, które przywiozłem do Kanady 30 lat temu. Zestaw piosenek studenckich oraz piosenki Kaczmarskiego, Wysockiego, Kabaretu Elita. Przypominają mi moją młodość. Słucham ich raz do roku i to wystarczy.

Mój ulubiony hotel to...

Najbardziej lubię nocować u przyjaciół, znajomych, u rodziny, hotele mnie nie interesują, choć czasem trudno ich uniknąć. W podróży z Alaski na Ziemię Ognistą jechałem używanym cadillakiem, którego wnętrze nieco przerobiłem i nazwałem Hotel Cadillac. W miejscu przedniego fotela włożyłem sklejkę długości 180 cm i szerokości 40 cm - służyła mi za łóżko. Powyżej zamontowałem półkę - stół, na której przygotowywałem jedzenie, wodę gotowałem przy pomocy grzałki podłączonej do samochodowej zapalniczki. Za łazienkę służyła miednica i pojemnik z wodą, które ustawiałem obok samochodu. Trasa wpisana do Księgi Giunnessa zajęła mi 18 i pół dnia, ale cała podróż trwała prawie dwa miesiące. Musiałem dojechać na Alaskę, później sporo jeździłem po Ameryce Południowej w sumie ponad 40 tys. km.

Niebo w gębie poczułem...

Śledzie, kiszone ogórki, kiszona kapusta, schabowy, golonka, rosół to moje ulubione potrawy. Zaskakujące jest jak daleko od Polski można odnaleźć je odnaleźć. Podczas pobytu w południowej Brazylii odwiedziłem polską osadę Guarani das Missoes. Większość mieszkańców mówi po polsku, choć jest to polszczyzna prawie sienkiewiczowska - osiedlili się tam pod koniec XIX w. Zostałem ugoszczony rosołem, buraczkami i kapustą. Podano też czerninę, czyli zupę z krwi kaczki.

Moja noga więcej nie stanie w...

Na razie nie ma takiego miejsca.

W najbliższym czasie będę w drodze do...

Wkrótce wracam do Kanady, a później wybieram się do Australii. Byłem tam już trzy razy, ale nadal ciągnie mnie bardzo, ponieważ moja córka Dania (ma bardzo geograficzne brzmiące imię) wyszła za mąż za Australijczyka i od kilku lat mieszka w Perth.

Wymarzony cel podróży to...

Słowa podróż i marzenie kojarzą mi się z czymś lekkim. Tymczasem ja w podróżach szukam trudności. Dlatego nie tyle chodzi mi o marzenia, co o cele, wysiłek sportowy, wyzwanie. Mam przed sobą taki cel, ale jeszcze go nie zdradzę, żeby nie zapeszyć.

Pustynia Błędowska / W centrum Chechła, jedyny pomnik wielbłąda w Polsce

 

 

Zdjęcia archiwum autora

 

Leonard Pietraszak w roli pułkownika Dowgirda ze znanego serialu filmowego pt. "Czarne Chmury". Jest to jeden z pierwszych obrazów olejnych Jerzego Adamuszka. Namalował go wiosną 1972, będąc uczniem II klasy Technikum Ogrodniczego w Bielsku Białej.

 


 
 

 
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.