Róża Kisielewska
Sybiraczka, w latach 1942 - 47 służyła w Wojsku Polskim. Z II Korpusem z Persji, przez Irak, Palestynę, Egipt i Włochy dotarła do Anglii.

7 listopada 2017 (wtorek) o godz. 19.00

Ilustracja muzyczna: Katarzyna Fraj - skrzypce


Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.


Róża Kisielewska

Róża Kisielewska (z domu Olejniczak) urodziła się w Święcianach Wileńskich w 1923 roku. 13 kwietnia 1940 z matką i bratem została wywieziona na Syberię (Jej ojciec był wcześniej internowany i osadzony w Starobielsku - po amnestii dostał się do Wojska Polskiego).

Po napaści Niemiec na Związek Radziecki w czerwcu 1941 i na podstawie układu Sikorski - Majski udało się Jej przedostać do Persji. W Teheranie, jesienią 1942 roku, Pani Róża wstąpiła do Wojska Polskiego, z którym przez Irak, Palestynę, Egipt i Włochy dotarła do Anglii. W roku 1947 II Korpus Polski rozwiązano i dwa lata później wyemigrowała do Argentyny. Po dziewięciu latach przybyła - już na stałe - do Kanady. Pani Kisielewska obecnie mieszka w Domu Seniora w Montrealu w dzielnicy Westmount.



Wspomnienia Pani Róży przeczytane w pierwszej części spotkania: Nazywam się Róża Olejniczak-Kisielewska i mam prawie 100 lat! Urodziłam się w 1923 roku w Święcianach na Wileńszczyźnie, która obecnie, dzięki Stalinowi, należy do Litwy. W powiecie święciańskim, w Zułowie, urodził się marszałek Józef Piłsudski i chodziłam do gimnazjum Jego imienia. Moje szczęśliwe dzieciństwo przerwał wybuch drugiej wojny światowej, a już 17 września 1939 wojska sovieckie wkroczyły na nasze wschodnie ziemie pod pretekstem chronienia nas przed Niemcami. Wojskowi, policjanci i urzędnicy państwowi zdając sobie sprawę, że będą wkrótce aresztowani, przekraczali granice litewską, by tam, po złożeniu broni, zostać internowani. W tej grupie był mój ojciec - my zaś, tak jak tysiące polskiej inteligencji, zostaliśmy uznani jako wrogowie ludu i narodu ZSSR. Sowieci zaczęli deportować Polaków na Sybir. Moja Matka, mój młodszy o dwa lata brat i ja zostaliśmy wywiezieni 13 kwietnia 1940 roku. To był drugi duży transport - tysiące rodzin podzielało nasz los. Uzbrojeni krasnoarmiejcy zbudzili nas w nocy i kazali przygotować się do wyjazdu. Pozwolili nam zabrać tylko tyle, co mogliśmy unieść, to znaczy najpotrzebniejsze rzeczy z ubrania i trochę jedzenia. Na stacji czekał na nas długi pociąg składający się z bydlęcych wagonów, w których na toaletę była tylko dziura w podłodze. Dopiero po dwóch dniach podróży pociag zatrzymał się na bezludziu i dali nam tylko śledzie a nastepnego dnia wodę. Oczywiscie wszyscy korzystali z okazji, by załatwić potrzeby naturalne. Często się zdarzało, że pociąg ruszał bez uprzedzenia - raz 5-letni chłopak biegnąc do pociągu upadł i koła obcięły mu głowę. Matka strasznie rozpaczała, tymbardziej że zwłoki pozostawiono na polu. W wagonie spaliśmy pokotem jeden obok drugiego na podlodze. Wygłodzeni i wystraszeni po dwóch tygodniach przyjechaliśmy do Bulajewa w Kazachstanie na Syberii. Przeładowano nas na ciężarówki i rozwieziono po sąsiednich kołchozach i sowchozach. Nasz kołchoz nazywał się Bolszewik - wyładowano nas na błotnistym placyku, gdzie powitał nas komendant NKWD słowami "tutaj bedziecie żyć i tutaj będziecie umierać". Dookoła były lepianki z cegieł zrobionych z gliny i nawozu, było też kilka baraków, biura i świetlica. Lokalnym ludziom powiedziano, że przywieźli na roboty prostytutki z Polski. Zbliżał się wieczór i nic się nie działo, więc moja mama znająca dobrze język rosyjski, weszła do najbliższej lepianki i powiedziała mieszkającym tam Rosjankom, że jesteśmy rodzinami wojskowych, którzy są na wojnie z Niemcami, że są tu z nami nasze dzieci i starzy ludzie. Nasz widok brudnych, głodnych i zmęczonych wzbudził w końcu litość, więc zaczęto nas zabierać do nędznych lepianek pełnych pluskiew, które uwielbiały świeżą krew. Musieliśmy się codziennie meldować i zabierano nas do pracy. Ci, którzy pracowali, dostawali kromkę chleba i zupę "szczy". Liczono nam dni pracy, ale nigdy nie dostaliśmy żadnego wynagrodzenia. Żeby żyć, trzeba było wyzbywać się z ubrań, jeśli ktoś je miał. Najwięcej pieniędzy dostawaliśmy za długie nocne koszule, które Rosjanki przerabiały na ślubne suknie.


Róża Kisielewska



Mój brat zakładał sidła, by łapać zające i z inymi kolegami kradł drzewo, które Kazachy wieźli z północy przez nasz kołchoz. Moja Mama wróżyła z kart - co było zabronione, więc drżeliśmy, by nas ktoś nie wydał. Robiła to tak dobrze, że Rosjanki przychodzily często, przynosząc trochę mleka, albo parę jajek, czy kawałek chleba. Tymi darami Mama często dzieliła się z potrzebującymi. Po roku udało nam się przenieść do najbliższego miasta Bulajewa. Mama dostała pracę na "elewatorze"- trzeba było przerzucać zboże, by nie zatęchło. Dostaliśmy mieszkanie w baraku i przydział węgla na opał w piecyku, na którym można było też coś ugotować. Po Rewolucji Sowieckiej wypalono wszystkie sady, więc nie było kompletnie żadnych owoców. Nasi ludzie zaczęli umierać na witaminozę i niedowyżewienie - przeważnie starsi i małe dzieci.

Jest szczytem ironi, że to Niemcom zawdzięczamy uratowanie - Niemcy zaatakowały Rosję 21 czerwca 1941 i tak z dnia na dzień Rosjanie stali się naszymi sojusznikami. Rząd sowiecki ogłosił dla Polaków amnestię 13 Sierpnia 1941 - tak, jakbyśmy byli przestępcami - wkrótce nasz rząd na uchodźctwie zaczął organizować Polskie Wojsko. Już 22 sierpnia gen. Władysław Anders został dowódcą Drugiego Korpusu. Gen. Anders miał ogromne trudności w formowaniu wojska, bo Polacy byli porozrzucani po całej Rosji, w wielu wypadkach lokalne władze ignorowały amnestię, nie chcąc stracić taniego robotnika. Mój ojciec uratowal się, choć był w Starobielsku i innych łagrach na północy, a w końcu na wyspie, na której ładowano ich na barki i zatapiano - uratowała go amnestia i dostał się do wojska do 5-tej dywizji. Nam - po niesamowitych przygodach, udało się dołączyć do Armii: brat dodał sobie kilka lat i zgłosił się do wojska. Ja z Mamą opuściłam "sowiecki raj" jako rodzina wojskowa 29 czerwca 1942 na statku przez Morze Kaspijskie z Krasnowodzka do Pahlavi w Persji.

Tu może należy naświetlić, jak doszło do przeniesienia Korpusu i tysięcy rodzin z Rosji do Persji. Rosjanie stopniowo zmniejszali racje żywnościowe dla formujących się oddziałów - doszło do tego, że żołnierze oddawali pół swoich racji na wyżywienie rodzin. Pod naciskiem gen. Andersa i Brytyjczyków, Stalin zgodził się, by ta "armia szkieletów" wyjechała z Rosji, tymbardziej że stawała się dla niego co raz bardziej niewygodna. Musiał liczyć się z tym, że łatwiej będzie dla niego, by Drugi Korpus znalazł się poza granicami Rosji, gdy prawda o morderstwie 12 tysiecy polskich oficerów w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie wyjdzie na jaw. Brytyjczycy zaś chcieli, by Korpus przejął ochronę pól naftowych w Iraku, czy Persji, pozwalając na przesunięcie oddziałów brytyjskich do północnej Afryki do walki z Afrika Korps.

W Teheranie wstąpilyśmy z Mamą do PSK, czyli do Pomocniczej Służby Kobiet i zostałam przydzielona jako telefonistka do oddziału łączności. Potem - po krótkich kursach na świetliczarki - wysłano nas do Karpackiej Brygady, ale okazało się, że bardziej jesteśmy potrzebne jako "drajwerki", czyli kierowczynie samochodu. Wylądowałyśmy po podróży przez Bagdad na kursie w Gedera w Palestynie a był to kurs nie tylko prowadzenia samochodów, ale też wszelkich napraw. Byłyśmy dumne, że księżniczka Elizabeth, późniejsza królowa, była też kierowcą w armii. 28 listopada 1943 zostałam odkomenderowana do gimnazjum w Nazarecie, żeby zrobic maturę i po zdaniu egzamninu, w sierpniu 1944, powrócić do mojego oddziału. Kilka miesięcy potem zostałam odkomenderowna do szpitala w Al-Kantara koło Kanału Sueskiego w Egipcie jako świetiliczarka. Nasza świetlica miała lokalną rozgłośnię i praca była bardzo ciekawa - nadawałyśmy komunikaty polityczne, odczyty, muzykę. W świetlicy były różne gry: jak szachy, warcaby, monopol. Pomagałyśmy też żołnierzom pisać listy do rodzin albo do Czerwonego Krzyża poszukujących bliskich. Po kilku miesiącach przeniesiono nas do Almarii koło Aleksandrii do 14 Brygady Pancernej, w której służył mój przyszły mąż. Ślub nasz odbył się 9-tego września 1945 w Aleksandrii. W listopadzie przerzucono nasz oddział do Włoch, do bazy w Chieti, gdzie przez pewien czas pracowałam nadal jako świetliczarka. Wkrótce potem jednak została zorganizowana szkoła dla żołnierzy i zostałam nauczycielką. Dużo żołnierzy, a zwłaszcza ci, którzy przyszli do Korpsu po wyzwolnieniu z armii niemieckiej, nie mieli skończonej nawet szkoly powszechnej.


Róża Kisielewska



W lipcu 1946 popłynęłyśmy do Wielkiej Brytanii, a miejscem postoju był Strood Park koło Horsham w Sussex. Tutaj zaczęto przygotowywać nas do życia cywilnego ofiarowując różne kursy. Formalnie zdemobilizowano nas 23 Kwietnia 1947 ( po pięciu latach służby). Mojemu mężowi zaproponowano objęcie funkcji kierownika obozu w Perthworth, ale moja teściowa, która dołączyla do nas z obozu cywilnego w Ugandzie, nie lubiła Anglików (uważała, że zdradzili Polaków), więc zdecydowaliśmy się na emigrację do Argentyny - o powrocie do komunistyczej Polski nie było mowy. Rodzina nasza sie powiekszyła, bo dołączył do nas ojciec mojego męża, kapitan, który był w obozie niemieckim oraz młodszy brat męża, który był kadetem w szkole lotniczej w Egipcie.

Mieszkaliśmy przez dziewięć lat w Buenos Aires, gdzie w 1950 urodził się mój syn, Jerzy. Wszystkie pieniądze uciułane przez te dziewięć lat straciliśmy na kupnie domu, który zostal przez oszusta sprzedany równocześnie aż 50-ciu osobom. W 1958 zdecydowaliśmy się na drugą emigrację - tym razem do "pachnącej żywicą" Kanady. Do Toronto z Anglii przeniósł się też mój brat z rodziną i moi rodzice. My zamieszkaliśmy w Montrealu, gdzie mój mąż dostał pracę w Air Canada.

Teraz zaczyna się smutna lista: Ojca straciłam w 1969, Matkę w 1983. W 1993 umarł mój mąż, w 2006 mój brat. Miałam trzech wnuków: średni Erik zginął w wypadku w 2009, a w 2013 umarl na raka mój ukochany syn. Został smutek i wspomnienia.

Od 2007 jestem rezydentką w Domu Seniorów Manoir Westmount, gdzie się doskonale zadomowiłam i nie poddaję się latom. Za bramką naszego patio zrobiłam ogródek kwiatowy - tam gdzie dawniej rosła mizerna trawa - dzis kwitną kolorowe kwiaty. Rezydenci Manoir ogródek odwiedzają, dziekując - a ja zaś mam ogromną satysfakcję, że mój wysiłek jest doceniany.

Jestem bardzo dumna, że w 2013 w Konsulacie RP zostałam odznaczona Złotym Orderem Polskiej Amii. Byłam kilkatroknie zapraszana do Ambasady RP w Ottawie na różne uroczystości narodowe. W maju tego roku miałam zaszczyt poznać nowego prezydenta Andrzeja Dudę, a we wrześniu ambasadora Andrzeja Kurnickiego.

Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do tematu "co znaczyło PSK" - czyli pomocnicza służba kobiet. Gen. Anders włożył ogromny wysiłek w pertraktacjach z władzami sowieckimi, by jak najwiekszą ilość kobiet uratować z więzień, łagrów i posiołków. Ważną rzeczą było też uratowanie setek polskich dzieci i sierot. Dzieci były wygłodniałe, zabiedzone, schorowane i dziesiątkowane przez różne epidemie, a które wlokly się za ludnością cywilną i wojskiem. Tysiące ludności cywilnej wojsko wywiozło z Rosji. Kobiety pracowały w bardzo nieraz ciężkich warunkach w szpitalach, kuchniach, szwalniach, biurach czy w łączności. Pracowały jako nauczycielki, wychowawczynie i opiekunki. Zostały zorganizowane 3 kompanie transportowe kobiet - zdały świetnie egzamin we Włoszech dostarczając broń, paliwo czy amunicję na linię frontu. Kilka zostało odznaczonych Krzyżem Walecznych. Dużo "pestek", jak nas nazywano, ukończyło specjalne kursy sanitarne czy łączności, a to tak ważne służby teraz w armii. Jednocześnie wspaniale zostało zorganizowane szkolnictwo podstawowe i ogólnokształcące. Tworzenie szkół przy wojsku było unikatem i novum na skalę światową. Już w Rosji powstała Szkoła Junaczek w 1941, a potem przemianowana na Szkołę Młodszych Ochotniczek.

PSK pracując w szpitalach, w transporcie, w łącznosci, czy w kantynach, była ważnym kołkiem w maszynie wojennej. Niestety - mimo ogromnego włożonego wysiłku, zakończenie wojny przyniosło nam rozczarowanie. Po demobilizacji nie mogłyśmy wrócić do opanowanej przez komunistów Polski - pozostała obczyzna i tułactwo. Ale nie załamałyśmy się i w różnych krajach naszej emigracji nadal pracowałyśmy, tworząc związki, organizacje, szkoły lub popierając już istniejące.

Bardzo dziękuję za zaproszenie mnie do udziału w spotkaniu z cyklu "Są Wśród Nas".



Relacja ze spotkania: Panią Różę Kisielewską poznałem dopiero miesiąc temu, po spotkaniu z nowym ambasadorem RP w Kanadzie, Andrzejem Kurnickim, które miało miejsce w naszym konsulacie. Siedziała w pierwszym rzędzie obok Władysława Rzewuckiego, weterana, biorącego udział w bitwie pod Monte Cassino (byłego "gościa wieczoru" SWN). Wywnioskowałem zatem, że musi być powód, dla którego zarezerwowano dla Niej miejsce. Nawiązałem z Nią rozmowę - i nie myliłem się. Kilka dni później rozmawialiśmy już w parku na Westmount, przed Domem Seniora, w którym mieszka. Pani Róża wyraziła zgodę, aby wystąpić w cyklu "Są Wśród Nas".


Michał Faleńczyk, Róża Kisielewska

Przejdźmy teraz do tego, co działo się wieczorem. Każdego roku, na początku pierwszego spotkania listopadowego, symboliczną minutą oddajemy pamięć tym "gościom wieczoru", którzy zmarli ostatnio. W grudniu 2016 odeszła od nas Maria Wolska, a w czerwcu 2017 Bernard Kmita.

Potem zabrał głos nasz konsul, Michał Faleńczyk, który przedstawił nowe zasady organizowania spotkań polonijnych w Konsualcie RP w Montrealu. Ze względów bezpieczeństwa, organizator każdego spotkania musi przedstawić listę uczestników.


Michał Faleńczyk             Jerzy Adamuszek

Samo wystąpienie Róży Kisielewskiej podzieliłem na dwie części. W pierwszej, trwającej około 20 minut, przeczytała Ona swoje wspomnienia, które zamieszczone są powyżej. W przerwie, Katarzyna Fraj wykonała na skrzypcach kilkunastominutowy utwór Jana Sebastiana Bacha z partity d-moll na skrzypce solo, pt. "Chaconne". Pani Kasia już występowała w tzw. "ilustracji muzycznej" prawie dwa lata temu. Po zakończeniu wykładu, poprosiłem o pytania z sali. Było ich kilka i dotyczyły między innymi możliwości zjednoczenia polskich artystów, tych, tworzących w kraju i artystów na emigracji. Według Pani Katarzyny w Montrealu tworzy około stu artystów polskiego pochodzenia, ale każdy działa na własną rękę. Zbigniew Wasilewski, założyciel Kroniki Montrealskiej, widzi nawet Bohaterkę dzisiejszego wieczoru w roli przedstawiciela naszych artystów na zewnątrz, można powiedzieć - jako "ambasadora". Ideę poparł również Jan Delikat, artysta malarz (były gość wieczoru SWN).

Druga część rozpoczęła się od pytań i dotyczyła okresu pobytu Pani Róży na Syberii. Potem ktoś pytał o wydostanie się do Persji i o pobyt w Palestynie. Kogoś znowu zainteresowało, dlaczego wyemigrowali do Argentyny. I tu Pani Róża odpowiedziała bardzo jasno: "ponieważ moja mama nie lubiła Anglii - za to, że zdradzili Polskę, oddając Ją w ręce Sowietów". Pożniej padały kolejne pytania, ale i odpowiedzi były dłuższe i bardzo ciekawe.


Katarzyna Fraj


Po tej części nasza skrzypaczka wykonała przepiękną kompozycję O. Massenet'a pt. "Medytacje" oraz fragment utworu Johna Barry-ego z filmu "Out of Africa".

Przed oficjalnym zakończeniem podziękowałem osobom pomagającym zorganizować to spotkanie i zaprosilem na herbatę z ciastkami. Pomoc w serwowaniu zaoferowała Jolanta Sokalska, która wraz z mężem Zbigniewem była "gościem wieczoru" poprzedniego SWN.


od lewej: Jerzy Adamuszek, Róża Kisielewska, Katarzyna Fraj, Michał Faleńczyk



Przy akompaniamencie pani Kasi zaśpiewaliśmy Bohaterce dzisiejszego wieczoru "Sto Lat" - a pan konsul Faleńczyk wręczył Jej i pani Kasi piękne wiązanki kwiatów przekazane przez Teresę Więckowską, właścicielkę kwiaciarni "Gala" w dzielnicy Outremont.

W trakcie rozmów przy herbacie, prawie każdy z zasłyszanych przeze mnie komentarzy dotyczył pamięci, kondycji i wyglądu Pani Róży, np. "nie do uwierzenia, że kobieta grubo po dziewiędziesiątce jest w takiej formie".


Jerzy Adamuszek

Zdjecia: Maria Jakóbiec
Filmowała: Ewa Snarska

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.