|   
Tomira Swinarska-Bieniecka - uczestniczka Powstania Warszawskiego (sanitariuszka na Starówce).
 
  
Ilustracja muzycza: 
wspólne śpiewanie piosenek z tamtego okresu (teksty na ekranie, akompaniament na 
fortepianie - Jacek Bacz) 
 
	
	Spotkanie prowadził
	
	
	Jerzy Adamuszek.
 7
	marca 
	
	2016
	(poniedziałek), 
	godz. 19:00
   
  Tomira Swinarska-Bieniecka
 
Tomira 
Swinarska-Bieniecka (z domu Pakowska), plut. pchor. Urodziła się 30 kwietnia 
1923 r. w m. Ujazd, woj. łódzkie. Córka Mariana Tadeusza i Cecylii z domu 
Szmelc. Żona Kajetana Bienieckiego. Po ukończeniu sześciu klas szkoły 
powszechnej w Brześciu nad Bugiem uczęszczała początkowo do prywatnego gimnazjum 
im. Macierz w Brześciu nad Bugiem a następnie do gimnazjum Marjówka, połączonego 
z internatem, w Smogorzowie koło Opoczna. Należała do ZHP. Wojna zastała Ją w 
trzeciej klasie gimnazjalnej. Maturę zdała na Kompletach Tajnego Nauczania w 
Warszawie w 1943 r. W zawierusze wojennej spod Brześcia nad Bugiem udała się 
najpierw do Zamościa a następnie do Warszawy. Zaprzysiężona w ZWZ-AK przyjęła 
pseudonim „Mirka”. Powstanie Warszawskie zastało Ją na Starówce. Mając 
przeszkolenie sanitarne w harcerstwie została pielęgniarką w szpitalu polowym na 
Miodowej 23. Po upadku Starówki kanałami udała się do Śródmieścia i została 
łączniczką. Po kapitulacji - jeńcem wojennym Oberlangen. Oswobodzona w 
poniedziałek, 16 kwietnia 1945, o godz. 16.00 przez patrol (motocyklista, Jeep, 
dwa Scoutcary i czołg) 2 P.Panc. ppłk. dypl. Stanisława Koszutskiego. Po wojnie 
była świetliczarką (obsługiwała świetlicę) w 8 Batalionie „Krwawych Koszul” w 1 
D.Panc. gen. Maczka w Meppen. Po demobilizacji najpierw mieszkała w Anglii a od 
1951 na emigracji w Kanadzie. W Montrealu pracowała w biurze w domu handlowym. 
Czynna społecznie. Kilkakrotnie była komendantką obozu harcerskiego w 
„Gnieźnie”. Należała do Koła Żołnierzy Armii Krajowej od 1951 r. Członkini 
Związku Weteranów Polskich im. Mar. Józefa Piłsudskiego od jesieni 1985 r. W 
1964 r. wyjechała do Kaliforni, skąd wróciła po dziesięciu latach do Montrealu i 
nadal udzielała się społecznie. 
  Jacek Bacz
 
  
Tomira Swinarska - 
Bieniecka Moje wspomnienia z Powstania, luty 2016 r.
 Parę dni przed wybuchem Powstania byłam operowana na ślepą kiszkę w Szpitalu 
Przemienienia Pańskiego na Pradze. Mieszkałam z rodzicami niedaleko od Pl. 
Bankowego. Mój narzeczony, Stanisław Swinarski ps. ",Sułtan” był zgrupowany na 
Żoliborzu. Wpadł do mnie na chwilę, aby się dowiedzieć jak się czuję po 
operacji. Wyszedł ode mnie około godz. 14.00 1-go sierpnia i w drodze na 
Żoliborz, na Pl. Bankowym został ranny (o czym ja nie wiedziałam).
 
 Piątego lub szóstego dnia Powstania wyszłam z domu kierując się na Żoliborz. 
Kiedy doszłam do ul. Długiej 7 spotkałam swoją koleżankę z gimnazjum. Zapytała 
mnie ona czy mam przeszkolenie sanitarne. Miałam, więc zaangażowała mnie do 
opieki nad rannymi. Wchodząc do pokoju, w którym miałam spać, zobaczyłam swego 
narzeczonego, rannego w rękę i przez plecy, ledwo chodził i miał dużą gorączkę. 
Przed tym był w Szpitalu Maltańskim, z którego uciekł. W szpitalu tym 
zagipsowali mu rękę razem z raną.
 
 Lekarz do którego poszłam ze Stachem powiedział
 - Nie mam nożyczek do rozcinania gipsu.
 
 Zapytałam go - czy scyzoryk mu wystarczy.
 Wróciłam na swoją salę i zabrałam śpiącemu choremu scyzoryk, myśląc że mu ten 
scyzoryk oddam. Doktór przeciął mu gips, wyciągnął ropę nałożył na ranę szklankę 
i zagipsował od nowa. Poprosił mnie żebym mu zostawiła ten scyzoryk.
 
 W szpitalu na Długiej 7 w piwnicy byli ranni. Ktoś wpadł do piwnicy i krzyknął
 - Zdobyliśmy czołg.
 
 Wychodząc z piwnicy spotkałam kolegę Stacha na schodach, który mi powtarza tą 
samą wiadomość.
 
 Na to odpowiadam - czołg nie zając nie ucieknie a wyście byli na Stawkach, gdzie 
były niemieckie magazyny żywnościowe, tym razem w rękach Polaków.
 
 Dodałam - Może dacie mi jakąś puszkę dla rannych.
 Kolega Stacha odpowiada - to nie ode mnie zależy. To zależy od mego dowódcy, 
który w tym momencie schodził za nim po schodach. Poszliśmy na górę do jego 
pokoju, gdzie dostałam puszkę i kawałek świeżego chleba, którego nie jadłam od 
dwóch tygodni.
 
 W tym momencie nastąpił straszny wybuch. Eksplodował czołg. Obrazy pospadały ze 
ścian, szyba wyleciała i zraniła kogoś w rękę, buchnęła krew. Rękę zawiązałam mu 
chusteczką którą wyciągnęłam z kieszeni i kazałam rękę trzymać do góry. Wszyscy 
zeszliśmy na dół trzęsącymi się schodami.
 Na Długiej 7 spotkaliśmy Zygmunta Kujawskiego dr. "Broma”, którego poznałam 
przypadkowo gdzieś na ulicy jeszcze przed Powstaniem. Wiedziałam, że skończył 
medycynę i pracował w jakimś szpitalu w Alejach Ujazdowskich.
 
 Nie pamiętam co Zygmunt robił na Długiej 7, ale jak nas zobaczył to nas zabrał 
do siebie na Miodową 23 do piwnicy.
 
 W piwnicy tej mieściła się "sala operacyjna”. W rogu było sporo węgla, 
przykrytego kocem, na którym siedział lekarz, nie był chirurgiem ale przyglądał 
się operacjom. W czasie bombardowania z węgla unosił się pył.
 
     
Kliknij na zdjęcie, aby uzyskać 
powiększenie.  
 
W dzień Sztukasy co 
godzinę bombardowały z niskiego pułapu Stare Miasto. Lekarz ten w czasie 
bombardowania po cichu, aby go Zygmunt nie usłyszał, powiedział:- Ciekawy jestem ilu pacjentów te operacje przeżyje.
 
 Zygmunt nie miał nikogo do pomocy poza Aliną. Zajmowała się ona narzędziami do 
operacji, gotowała je lub dezynfekowała. Ranni leżeli na łóżku polowym, a 
Zygmunt siedział na zydlu. Ja trzymałam świeczkę Zygmuntowi, aby lepiej widział, 
a Krystyna, jego żona często siedziała na nogach rannego, aby nie kopał. Sama 
była w piątym miesiącu ciąży.
 
 Kiedyś Zygmunt powiedził
 - Że przyjdzie Andrzej Wolski i mam mu dać tanalbinę bo ranni w okopach mają 
biegunkę. A to im pomaga na zatrzymanie.
 - W piwnicy w jakimś pokoju mieliśmy beczki, pełne róźnych lekarstw. Ja tylko 
pamiętam tanalbinę. Andrzeja spotkałam kilkanaście lat później w Montrealu.
 
 Któregoś dnia przynieśli rannego w głowę. Nie wiadomo było gdzie były oczy a 
gdzie zęby.
 
 Zygmunt zapytał się wtedy głośno (czego przedtem nigdy nie robił).
 - Ciekawy jestem gdzie on tak dostał ?
 W tym momencie ranny się odzywa, a mnie zadrżała ręka i niechcący podpaliłam 
Zygmuntowi włosy. Całe szczęście Alina zarzuciła mu coś na głowę. A on zezwał 
mnie od ",ostatnich”.
 
 Zygmunt czasem chodził na zebrania do płk. ",Wachnowskiego”, dowódcy Starówki, 
po wiadomości gdzie są Niemcy. Ostatni raz, jak przyszedł powiedział :
 - Jesteśmy okrążeni przez Niemców i możemy wycofać się kanałami lub przez Ogród 
Saski.
 
 Ze Stachem przeszłam do Śródmieścia kanałem. Zygmunt przeszedł przez Ogród 
Saski.
 
 Po 30-tu latach spotkałam Zygmunta w Warszawie u wspólnych znajomych, o czym on 
wiedział, że tam będę. Wchodząc do pokoju powiedział.
 - Mirusiu daj mi całusa. I biorąc mnie w ramiona zrzucił mi perukę i powiedzał
 - No tośmy się skwitowali.
 
 Przemarsz kanałami ze Starega Miasta do Śródmieścia był dobrze zorganizowany. 
Mieliśmy ",kanalarkę” - przewodniczkę. Jedną ręką trzymaliśmy się sznura a drugą 
za kołnierz poprzednika. W kanale było ciemno. Ściany były oślizgłe. Szliśmy 
gęsiego w cuchnącej wodzie po kolana. Pod Krakowskim Przedmieściem szliśmy 
pochyleni bo kanał był mniejszy. Pochód ten trwał półtorej godziny.
 
 W Śródmieściu świat był piękny. Szyby w oknach. Okna zasłonięte firankami. U 
krewnych Stacha, mego narzeczonego, wykąpaliśmy się i dostaliśmy ubrania.
 
 Odnaleźliśmy moją mamę, która od wróżki dowiedziała się, że ja żyję i jestem w 
szpitalu. Ale nie jestem ranną tylko rannym daję jeść. Ze Stachem poszłam 
odwiedzić mamę. Była odprawa. Weszliśmy do pokoju. Wszyscy krzyknęli - i ranny w 
rękę. Odprawa się skończyła. Wszyscy polecieli do wróżki. A poszłam spać. Spałam 
24 godziny.
 
 W Śródmieściu byłam łączniczką u mjr. ,,Portiera”. Po upadku Powstania a przed 
pójściem do niewoli wzięłam 3-go października ślub ze Stachem. Obrączki zrobiono 
nam w rusznikarni przy ul. Poznańskiej 12 z łuski po pocisku (są one obecnie w 
Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie).
 
 Idąc piechotą, pod eskortą Wehrmachtu, z Warszawy do Pruszkowa ludzie 
błogosławini nas i dawali nam jedzenie: bułki, chleb, zupę.
 
 Z Pruszkowa wysłano nas pociągiem do różnych obozów. Ja znalazłam się w 
Sandbostel, skąd przeniesiono nas do Oberlangen.
 
 Monotonię życia w niewoli starałyśmy się uprzyjemnić. Organizowałyśmy odczyty, 
deklamacje z polskiej poezji, lekcje języka francuskiego i angielskiego. A raz 
nawet przedstawienie, na które zaprosiłyśmy niemiecką komendę obozu. Za kurtynę 
służyły dziewczynki, które rozsuwały się na prawą i lewą stronę w czasie zmiany 
sceny. Punktem zainteresowań wszystkich była moja przyjacióka Lalka, z mojej 
pryczy, która siedząc na krokwiach patykiem z kolorowymi bibułkami zasłaniała 
żarówkę.
 
 Często zgłaszałam się do Scheisse Kommando - wywoziłam, pod eskortą 
strażników, odchody z latryn do farmera. Korzyścią tej pracy był ciepły 
prysznic.
 
 W niewoli dostawałyśmy od Czerwonego Krzyża paczki amerykańskie i paczki z domu. 
Ja dostałam od cioci worek cebuli, węłnę, druty i przepis jak zrobić skarpetki.
 
  Tomira Swinarska-Bieniecka, zdjęcie wykonane 
podczas okupacji
 
Lalka, miała złote ręce. 
Z puszki po konserwach zrobiła piecyk i na nim gotowała przeważnie kartofle, a 
czasami smakołyki z nadesłanch paczek. Któregoś dnia w kwietniu 1945 roku 
zameldowała nam, że w spiżarni naszej skończyły się zapasy więc muszą nas 
uwolnić.
 Niemiecki komendant obozu zdał opiekę nad nami naszej komendantce i oświadczył, 
że kartofli jest na dwa dni. Nad obozem naszym zaczęły przelatywać pociski 
artyleryjskie z charakterystycznie syczącym odgłosem.
 
 Pewnego dnia z wieżyczek strażniczych odezwały się strzały. W odpowiedzi z 
zewnątrz posypały się serie karabinów maszynowych. Ogień z wieżyczek zamilkł. 
Komendantka nasza kazała nam wszystkim biec do baraków.
 
 W pewnym momencie do obozu wjechał motocyklista i czołg.
 
 A teraz oddaję głos memu mężowi, który odczyta wspomnienia płk. Koszutskiego, 
który wjechał tym czołgiem do naszego obozu.
 
  
Stanisław Koszutski 
Wspomnienia z różnych pobojowisk, Wyd. Przegląd Kaw. i Br. Panc., Londyn 1972 - wyjątki str. 235-245
 
 W kilka dni po przejściu Renu i rozpoczęcia działań ofensywnych, weszliśmy znów 
do płn. wsch. Holandii ... 2 P. Panc. dotarł do miejscowości Ter Apel.... Ppor. 
Papée dowiedział się, że około 10 km. od Ter Apel, gdzieś już w Niemczech, 
znajduje się jakiś obóz koncentracyjny czy też jeniecki…..Przyleciał podniecony 
do mnie, sądząc że tylko czekam na to, aby podjąć za jego namową, nową wyprawę 
Krzyżową wyzwalania uciemiężonych.
 - "Idź do diabła” – usłyszał zamiast oczekiwanego entuzjazmu.
 - "Jakiś obóz. Gdzieś niedaleko stąd. Ktoś ci powiedział. To nie jest żadna 
wiadomość, na której podstawie można awanturować się bez specjalnych rozkazów. 
Ja o tym w ogóle słyszeć nie chcę” - powiedziałem i dodałem:
 - "A na przyszłość naucz się meldować ściśle i nie operuj ogólnikami, jakiś, 
gdzieś, ktoś...tak możesz opowiadać narzeczonej a nie mnie. Wynoś się”.
 
 Ale Papée nie dał za wygraną. Po dwóch godzinach zjawił się znów, 
przyprowadziwszy ze sobą holenderskiego farmera, który stwierdził z całą 
pewnością, że o 10 km. na wschód od Ter Apel przy drodze do niemieckiej 
miejscowości Oberlangen znajduje się silnie strzeżony obóz w którym znajdują się 
Polacy.
 
 Klnąc Papéego, siebie i Niemców, zadecydowałem, że pojadę sam rozpoznać ten 
mityczny Obóz, po czym zobaczę co trzeba będzie dalej robić.
 
 Ze składu Dowództwa pułku został sformowany patrol w składzie: motocyklista, 2 
Scoutcary, Jeep i 1 czołg. W sumie 7 oficerów i 7 szeregowych.
 
 O godz. 14.00 przekazałem d-two adiutantowi bo zastępca był na urlopie.
 
 Niemcy przywitały nas atmosferą pustki opuszczenia i czegoś ponurego... To 
pierwsze zetknięcie się z krajem wroga wiało grozą.
 
 Brukowana wyboista droga... Próbujemy karabiny czołgu okręcając wieżę. Ta-ta-ta. 
Wjeżdżamy w wioskę.... jakieś postacie uciekają w pola. Przed nami w odległości 
około 500 m jakiś futor, za nim mały zagajnik. Po wyjechaniu z futoru strzelamy 
przed siebie. W tej chwili odzywają się strzały z prawej strony - od strony 
lasu. Ze skraju zabudowań otwieramy ogień z miejsca, siejąc po lizjerze lasu....
 
 Jedziemy bardzo wolno wyładowując się w strzelaniu... W lornetce widać wyraźnie 
wieżyczki strażnice. A więc OBÓZ nie jest imaginacją Papéego.
 
 Z wieżyczek strażniczych zaczynają do nas strzelać z broni maszynowej. Siedzimy 
skuleni w wieży z palcami na spustach działa i karabinów. Nie strzelamy. Z 
doświadczenia wiemy, że czasem taki w ciszy sunący potwór robi największe 
wrażenie.
 
Druty są podwójne - za 
drutami drzewa zasłaniają wgląd w obóz. Wołam do mikrofonu - Zwrot w prawo - wal w bramę. -
 
 Brama pęka. Ciągniemy za sobą deski zaplątane w drutach.
 
 za bramą barak, coś jakby wartownia. Idzie po niej seria z dwóch K.M po oknach. 
Za sekundę wysypują się z baraku Niemcy. 12 sztuk ich jest - podnoszą ręce do 
góry. Witkowski zeskakuje w biegu z motocykla i doskakuje do nich. Staje przed 
Niemcami trzymając ich pod lufą swego Tommy-guna. Major niemiecki z godnością 
oddaje swój pistolet i mówi - Poddaję obóz. Jesteśmy żołnierzami, a nie Gestapo. 
Proszę o odpowiednie traktowanie.
 
 Papée ze Szmelerem łamią czołgiem drugą wewnętrzną bramę i wjeżdżają w szeroką 
ulicę wiodącą do środka. Ja z Witkowskim biegniemy obok. Jesteśmy teraz na 
skraju czworoboku baraków.
 
 ... Co do diabła? Co to za stwór?... Jakaś malutka postać biegnie do nas. Postać 
ubrana jest w długi, prawie do ziemi płaszcz żołnierski. Na głowie ma polską 
furażerkę z orzełkiem i proporczykiem 7-go P.Uł. !.. w sumie jest to młodziutka, 
ładna dziewczyna.
 
 - Eglish ? Francais ? Americano ? Kanada? - Sind sie? - Krzyczy do nas.
 
 - Polacy, Polacy, - Panienko 1 D.Panc. kochanie - Wrzeszczy Witkowski.
 
 - Polacy! O Boże Polacy! A my tu z Armii Krajowej. Z Powstania. Z Warszawy! -
 
 - Panowie Polacy ? - To cud - mówi panienka i biegnie z nami.
 
 Wpadamy na duży plac alarmowy, między barakami. Z baraków wysypują się jak z 
ulów same kobiety. Wszystkie w mundurach. Otaczają czołg i barykadują drogę.
 
Jesteśmy całkowicie 
zaskoczeni tym widokiem. Wszystkiego, ale nie tego spodziewaliśmy się, w 
najbujniejszej fantazji na tą "wyprawę”.
 Setki polskich kobiet w mundurach wojskowych, które nas nagle otoczyły, odebrały 
nam mowę ze zdumienia. Zatkało nas zupełnie!
 
Tłum ten krzyczy, 
gestykuluje, śmieje się i płacze dokoła nas, dziewczęta wchodzą nawet na czołg 
całując i ściskając Papéego i Kubę.
 Przeciska się wreszcie przez zbiorowisko jakaś pani z odznakami kpt. łączności.
 
 - Melduję się jako k-tka obozu polskich kobiet, jeńców wojennych w Oberlangen. 
Moje nazwisko Lissowska - mówi trzymając dwa palce przy furażerce. W odpowiedzi 
przedstawiam się: - ppłk Koszutski z 1 D.Panc. Niech pani natychmiast zrobi 
zbiórkę. Wychodzimy stąd. Niemcy mogą lada chwila uderzyć, a my nie mamy 
właściwie nic aby Was bronić. Nie ma tu również żadnych innych oddziałów. Proszę 
się spieszyć -
 - Ale to przecież jest niemożliwe - odpowiada kpt. Lissowska. My nie jesteśmy 
gotowe do marszu. Są chore i niemowlęta...
 
 - Na rany Boskie niech Pani zrobi zbiórkę i porządkuje to towarzystwo, bo my nie 
możemy się ruszyć -
 A tymczasem ta masa kobiet zaczyna szaleć na dobre. One są zaskoczone jeszcze 
więcej niż my. Jeńcy, żołnierze Armii Krajowej, wiwatują, śmieją się, krzyczą, 
płaczą, ściskają nas i pytają o setki rzeczy naraz. Witkowski jest głównym 
tryumfatorem dnia. Oblepiony kurzem, w kombinezonie motocyklisty, z Tomy-gunem w 
ręku jest symbolem zwycięstwa. Potrząsa dłońmi wyzwolonych rodaczek, niektóre z 
nich szarmancko całując. On jest w siódmym niebie. Papée jest czegoś mniej 
poważany. Widocznie wygląda nie tak "bojowo” jak brudny i usmarowany Witkowski, 
więc jest w mniejszej adoracji obrończyń Warszawy. Pułkownik nie liczy się 
zupełnie.
 
 Komendantka obozu zarządza zbiórkę. Robi się luźniej, gdy szalenie sprawnie i 
szybko formuje się szybko na placu czworobok. Z tłumu robi się zwarty porządny 
oddział. Zaczyna ogarniać mnie dziwne wzruszeni Wydaje się mi się, że śnię jakiś 
sen. Sen który chciałem mieć.
 
 - Barakami raport - zarządza k-tka.
 
 - Batalion baczność. Na prawo patrz - komenderuje z kolei k-tka.
 
 - Panie pułkowniku, melduję posłusznie batalion kobiet z Obrony Warszawy. Stan 
1716 żołnierzy na placu. 20 w izbie chorych i 7 niemowląt. Batalion baczność!
 
 Idę przed szeregami batalionu. Na żadnym przeglądzie nie śledziły mnie tak oczy 
żołnierzy, ani tak w żołnierskie oczy nie patrzyłem. A jest w co patrzyć. Oczy 
są przeważnie niebieski i przeważnie bardzo młode. Oczy przeważnie we łzach. Ja 
również dobrze nie widzę, trochę jak przez mgłę.
 
 A tu przecież stoją przede mną na baczność obrońcy WARSZAWY. To są legendarni 
obrońcy co przez dwa miesiące samotnie się bili na jej gruzach! Starsze panie i 
wiek średni a głównie młodzież i wiele zwyczajnych dzieciaków niekiedy od 12 do 
16 lat. Zadzierżyste postacie w furażerkach polowych, polowych czapkach i 
polskich rogatywkach. Kilka z nich ma czapki szwoleżerskie oraz amerykańskie i 
angielskie. Wszystkie z orzełkami. Na kołnierzach odznaki broni - piechota, 
wojska pancerne, wojska łączności, żandarmeria, lotnictwo, wojska sanitarne, 1 
P.Szwol. oraz 7-my, 9-ty i 11 P.Uł., 1 P.S.K. i wiele innych.
 Płaszcze również najrozmaitrze. Polskie żołnierskie i oficerskie, amerykańskie, 
angielskie, francuskie a nawet niemieckie. Kilkadziesiąt w ubraniach cywilnych z 
biało-czerwoną opaską na ramieniu. A buty?... damskie pantofle wszystkich stylów 
i odcieni, buty żołnierskie z cholewami i saperki, buty gumowe, nocne pantofle i 
łapcie z łyka lub ze słomy. Kilka ma nogi obwiązane szmatami. W ich ubraniu 
widać ich żołnierski los - inny od naszego.
 
 Chce się jakoś oddać cześć tym dzieciom i matkom, co stoją przede mną na 
baczność, uwolnione przez braci z za morza.
 
 Szmeller i Witkowski płaczą. Może oni oddają tą cześć najlepiej. Pułkownik musi 
celebrować do końca. Kontynuuję przegląd i wreszcie staję przed masztem.
 
 Jakże trudno znaleźć odpowiednie słowa do okazji i gardło jest ściśnięte i tak 
mało pewności siebie. Słowa wypowiedziane ważne będą jednak dla tych 1716 kobiet 
czekających na nie.
 Czekały na nie 6 miesięcy za drutami, śniąc że przyjdzie dzień WYZWOLENIA.
 
 Dzień dzisiejszy jest tym dniem. i jest piękniejszy od tego nawet wymarzonego bo 
wolność przynieśli nie obcy, ale towarzysze broni, legendarne Wojsko Polskie, co 
walczyło za morzami dla tej samej Sprawy. Trzeba być godnym okazji.
 
 Pierwszy akt uwolnienia pasuje do obrazu. Grzmot wystrzałów. Wyłamanie wrot 
więzienia i warkot wozów pancernych. Panika i kapitulacja ciemięzców. Tak być 
powinno! I tak faktycznie się stało. Teraz muszą być odpowiednie słowa:
 
 - Żołnierze Armii Krajowej i Towarzysze Broni... historyczny moment spotkania na 
Ziemi Niemieckiej dwóch Polskich Sił Zbrojnych... Niech ten dzień 16 kwietnia 
zostanie na zawsze w waszej pamięci, jako ukoronowanie dążeń i trudów... 
Jesteście wolne! Niech żyje Polska! - kończąc salutuję.
 
 Adiutant obozu wyciąga pomięty zwitek płótna z kieszeni zaczepia do sznura. 
Włoski ksiądz wciąga płótno na maszt. Biało-czerwona chorągiew rozpręża się na 
wietrze. Z szeregów płynie "Marsz, marsz Dąbrowski...” Płoną słowa hymnu po 
płaszczyźnie Westfalii i gonią uciekające niemieckie dozorczynie i strażniczki. 
Pod masztem leży inna płachta - symbol, splugawiony znak krzyża, w prochu ziemi 
z której powstał.
 
 Tak uwolniliśmy Oberlangen!
 
  
Relacja ze spotkania 
Planowane wspólne 
śpiewanie popularnych piosenek z okresu wojennego zostało przesunięte na koniec 
spotkania ze względów organizacyjnych. Rozpocząłem, jak zwykle, od przeczytania 
życiorysu Gościa Wieczoru. Potem zostało pokazane na ekranie zdjęcie młodej 
Tomiry i kilka dokumentów z okresu wojny. Po przesunięciu ekranu pod ścianę, 
Pani Swinarska-Bieniecka zasiadła w wygodnym fotelu, tuż przed publiką, i zadała 
proste pytanie: „czy na sali są może osoby, które przebywały wtedy w Warszawie?” 
Podniosło się kilka rąk, ale osobiście znam tylko: matkę Danuty Mikuły (miała 
wtedy 15 lat), Janusza Szewczyka (miał 11) i Marię Znojkiewicz (była wtedy 
niemowlęciem). W Montrealu mieszka zapewne jeszcze sporo ludzi dobrze 
pamiętających Powstanie Warszawskie - ja natomiast miałem okazję rozmawiać tylko 
z kilkoma starszymi paniami, które czynnie brały w nim udział - oto one: 
Krystyna Missala (poradziła mi skontaktować się z Panią Tomirą), Halina Hofman, 
Anna Porowska oraz Maria Wolska, która była już gościem wieczoru SWN w 2009.
 
  Kajetan Bieniecki i Tomira 
Swinarska-Bieniecka
 
Przez kolejnych 20 minut 
Pani Swinarska przeczytała swoje wspomnienia z okresu Powstania Warszawskiego. 
Zdecydowała, że taki sposób będzie lepszy od odpowiadania na zadawane Jej przeze 
mnie pytania. Należy dodać, że czytała bez okularów – tak samo zresztą, jak Jej 
mąż, Kajetan Bieniecki, który potem przeczytał urywek książki Stanisława 
Koszutskiego pt. „Wspomnienia z różnych pobojowisk” (oba wystąpienia 
zamieszczone są powyżej). Czytał, stojąc – a kartki miał rozłożone na składanym 
stojaku. Pan Bieniecki, autor czterech książek o lotnictwie okresu ostatniej 
wojny, gościł już w SWN w 2011. 
  Od lewej: Edward Hercun, Ewa Bieniecka, 
Tomira Swinarska-Bieniecka, Kajetan Bieniecki
 
Po kilku pytaniach z 
sali przeszliśmy do następnego punktu dzisiejszego programu. Paweł Tarnowski, 
który z żoną Jolantą dwa miesiące temu wydał książkę w języku angielskim pt. 
„The Future Will Tell” - „Przyszłość Pokaże” – Wspomnienia - specjalnie 
przyjechał do nas z Ottawy, aby ją zaprezentować. Nieżyjąca już autorka książki, 
Maria Tarnowska, która w czasie wojny znała Tomirę, odegrała ważną rolę w 
Powstaniu Warszawskim i w detalu opowiada swoje przeżycia. 
  Jerzy Adamuszek i Paweł Tarnowski
 
I nadeszła pora na 
wspólnie śpiewanie. Na ekranie były wyświetlane teksty piosenek, a na 
fortepianie akompaniował nam Jacek Bacz (również gość wieczoru SWN 2014, autor 
książek o tematyce filozoficzno-teologicznej). Pan Jacek do paru piosenek zrobił 
krótki komentarz (historia piosenki i kilka słów o autorze lub kompozytorze). 
Oto tytuły, które z wielkim zaangażowaniem śpiewaliśmy wszyscy: Warszawianka, 
Serce w plecaku, Hej chłopcy, bagnet na broń, Deszcz jesienny deszcz, 
Rozszumiały się wierzby, Marsz Mokotowa, Pałacyk Michla, Piosenka o mojej 
Warszawie. 
  Od lewej: Jerzy Adamuszek, Tomira 
Swinarska-Bieniecka, Kajetan Bieniecki, Jacek Bacz
 
Bohaterka dzisiejszego 
wieczoru otrzymała piękne kwiaty od swojego męża, Kajetana Bienieckiego. W 
przygotowaniu części recepcyjnej pomogła Ela Adaszkiewicz (herbatniki i herbatę 
przyniósł pan Bieniecki).Być może niektórzy z sali oczekiwali więcej informacji odnośnie samego Powstania 
Warszawskiego. Temat ten jest ciągle żywy - szczególnie w ostatnich latach. 
Ukazało się, bowiem, szereg publikacji; książki i artykuły, których autorami są 
znani polscy historycy i dziennikarze. Większość z nich krytykuje samą decyzję 
rozpoczęcia Powstania. Czytając niektóre pozycje, zauważyłem jednak zbyt małe 
potępienie Niemców i Rosjan. Rosjan, którzy byli koalicjantami naszych 
koalicjantów - czyli, według logiki wojennej, byli zobligowani pomóc każdej sile 
- w tym Powstańcom Warszawskim – walczącej z hitlerowskim najeźdźcą. Wszyscy 
wiemy, że tego celowo nie zrobili. Oto kilka danych liczbowych z tych 
tragicznych dla naszej Stolicy i dla naszej Ojczyzny 63 dni: 16 tys. zabitych, 
20 tys. rannych, 15 tys. wziętych do niewoli, zginęło około 200 tys. cywilów, 
prawie cała lewobrzeżna Warszawa została zburzona.
 
 
Jerzy Adamuszek
 
Zdjęcia: Maria 
JakóbiecMultimedia: Barbara i Jacek Bacz
 Spotkanie filmowała Ewa Snarska
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
   |